wtorek, 8 kwietnia 2014

Reakcja reakcji!

Audycja z dn. 26 września 2011 roku.
"Jeśli zapominamy, że być wolnym to poszukać sobie pana, któremu powinniśmy służyć, wówczas wolność nie jest niczym innym jak tylko absolutną szansą, że rozkazywać nam będzie pan najbardziej nikczemny."

Ten cytat z Mikołaja Davili może posłużyć za główną myśl tematu, jaki dziś poruszymy, a mianowicie karłów reakcji. Chodzi oczywiście o powstały niedawno portal pod tą nazwą, ponieważ samych karłów raczej powinno się określić mianem niziołków intelektu.
By jeszcze bardziej przybliżyć sposób myślenia tego środowiska, kolejny cytacik jednego z członków tej grupy na portalu fejsbuk:

"Wolność, to nie jest, ze skoro ja chcę, to ja będę. Wolność, to ja chcę, ale nie będę, bo wybrałem zasady. Wybacz, ale mi jest lepiej, kiedy mogę żyć jako zaufany pomocnik króla, jeśli tak chce moja ojczyzna. Życie to poświęcenie się. "

Jest to nic innego, tylko wyznanie biernego kryptogeja, nie inaczej. Życie to poświęcenie się - czyli życie, to ochocze wypięcie zadka, by skorzystać zeń mógł namaszczony władca lub chociaż jego namiestnik. Bo wolność to niewola. Oto w co wierzy karzeł reakcji.

Ok, pośmialiśmy się, teraz przejdźmy do meritum.
Środowiska młodocianych tzw. prawicowców, czy też reakcjonistów, jakkolwiek się nazywają, czy to xportal, rebelya, karły reakcji, balanga itd., łączy przede wszystkim mniej lub bardziej ukrywana nienawiść i pogarda wobec kapitalizmu i ustroju opartego o dobrowolną współpracę. Gdy ludzie dobrowolnie współpracują, handlują, wymieniają się usługami, w tym usługami seksualnymi, za pieniądze - to reakcjoniście otwiera się w kieszeni scyzoryk. Gdy ludzie dobrowolnie niwelują granice, znoszą wzajemnie żywione niegdyś uprzedzenia w celu handlu i pokojowej współpracy, jaką daje kapitalizm - to reakcjoniście skacze gula. Gdy ludzie dobrowolnie i spontanicznie tworzą dzięki tej współpracy ponadnarodową, uniwersalną kulturę mieszczańskiego kapitalizmu i konsumpcjonizmu, polegającą m.in. na globalnym delektowaniu się popularnymi filmami, literaturą i muzyką, uprawianiu sportu, posiadaniu hobby  i ogólnie afirmacji życia, jaką daje tylko dobrobyt, będący skutkiem wolności handlu i pokojowej współpracy - reakcjonista dostaje białej gorączki i zaczyna wściekle zapluwać się, bredząc coś o potrzebie ukrócenia tego bezeceństwa i materialistycznej pustki.
W tym celu oczywiście pragnie wprowadzić dyktaturę. Oświeconą, reakcyjną, pobożną dyktaturę, gdzie władza rzecz jasna pochodzi od boga - ojca wszechrzeczy. Podstawą teleologiczną takiego porządku ma być , uwaga, WŁADZA RODZICIELSKA. No bo jest przecież oczywistą oczywistością, że absolutna władza rodzicielska jest naturalna, odwieczna, i każda inna władza musi być rozwinięciem władzy rodzicielskiej. Ideałem staje się patriarchalny autorytaryzm, nie inaczej. Czyli człowiek nie ma już prawa do własnego życia, ponieważ staje się wiecznym dzieckiem na łasce pana - ojca narodu, który , niczym surowy tato, dogląda potomstwa, troszczy się o nie, jak trzeba, przyleje pasem, spoliczkuje, a jak się zasłuży, to pochwali i pogłaszcze po główce. Na osobiste szczęście miejsca tu nie ma - trzeba zadowolić surowego tatę.
Taka wizja, mająca swe korzenie w urazach psychicznych wczesnego dzieciństwa, gdzie faktycznie surowy tato lał pasem i wchodził dziecku do wanny, oraz stosował inne tortury psychiczne i fizyczne, jest charakterystyczna dla tzw. prawicowej, religijnej reakcji, nienawidzącej człowieka jako osoby niezależnej, silnej i odpowiedzialnej. Uszkodzony mózg prawicowca, pozbawiony zdolności rozumienia ciągu przyczynowo-skutkowego, wobec tego nie jest w stanie dostrzec np. niuansów ekonomii, a więc procesów ludzkiego działania społecznego - więc nie dziwi w takim wypadku, iż prawicowiec non stop wyraża pragnienia zaprowadzania dyktatorskich porządków wg swojej urojonej wizji. Nie bierze pod uwagę problemu, iż 1. to nie on będzie dyktatorem i zaprowadzane porządki nie będą mu wcale na rękę 2. nie da się kontrolować procesów kolektywnych, a więc dekrety i życzenia dyktatora są skazane na porażkę i nie stworzą idealnego reakcyjnego społeczeństwa.
Z pierwszym punktem większość prawicowych impotentów radzi sobie w ten sposób, jak autor cytatu o życiu w roli zaufanego pomocnika króla. Czyli lepiej być już niewolnikiem dyktatora, niż wolnym człowiekiem skazanym na łaskę kapitalistycznego liberalnego motłochu. Typowy niewolniczy atawizm.
Z drugim punktem jest już gorzej. Doświadczenia historyczne porażek wszelkich przepisów prohibicyjnych, jak i ustrojów nakazowo-rozdzielczych są niezwykle sugestywne, i nawet najbardziej fanatyczny masturbator utopijnych wizji musi wziąść to pod uwagę. I tutaj wchodzi modna ostatnio doktryna ordo-liberalizmu. Rozumiany po prawicowemu, ordoliberalizm to po prostu taki niby gospodarczy leseferyzm, ale państwo kontroluje całe życie społeczne tak czy siak, niczym troskliwy ojciec - więc nic się w istocie nie zmienia. Proponuję na tę fasadę wolności używać bardziej swojskiej nazwy - ORMO-lyberalyzm. Po prostu, nad każdym konsumentem stoi w takim systemie ormo i kontroluje, czy przypadkiem nie przepulta on wypłaty na dziwki i koks. O tak! Nie wolno ćpać ani ciupciać, bo rodzina w wizji prawicowców ormo-lyberałów jest najważniejsza, a jak wiadomo, prostytucja niszczy rodzinę, nawet jeśli żona jest w łóżku oziębła i nie chce brać po same kule. Państwo to oczywiście sprawiedliwy choć surowy tato, i chce tylko dobrze. Więc nie wolno cieszyć się życiem, bo to egoistyczne i występne, trzeba troszczyć się o wspólnotę, o naszą wspólną wielką rodzinę, bo inaczej spadnie dzietność, i wymrzemy - a to będzie straszne, no straszne po prostu tak wymrzeć, zanim powróci na Ziemię Jezus Chrystus. Nie wierzysz w chrystusa? No to masz pecha stary - lepiej uwierz, bo inaczej nie damy pozwolenia na działalność gospodarczą i będziesz musiał zostać woźnym w kościele. Albo nawet tego ci zakażemy. Bo tak.
W ten sposób zakompleksione chłopczyki reakcyjne walczą z niegodziwościami liberalnego kapitalizmu którego nigdy nie było - ale co tam. Ich jednowymiarowa, niezwykle prymitywna wizja świata, motywowana nikczemnością graniczącą z szaleństwem, ograniczająca się do postrzegania człowieka jako narzędzia teologii politycznej, niczym nie różni się od marksistowskiej. Tym bardziej dziwi, iż knypy reakcji w swoim ignoranckim zacietrzewieniu twierdzą, że to my, humaniści, libertarianie, wąsko pojmujemy człowieka, rzekomo mechanistycznie. Nie, KAMIL, KURWA, NIE MY, bo żaden libertarianin inspirowany szkołą austriacką nie pojmuje człowieka jako homo economicus, którego można użyć jako narzędzia do zwiększenia zagregowanej dzietności narodu, tylko jako autonomiczną osobę, mającą swoje cele, pragnienia i przekonania, których nie zmieni się dekretem, ani widzimisię dyktatora, którego władzą knagę obrabiasz w myślach po nocach.
To wy, impotenci, prawicowe chłopaczkowe oszołomy, postrzegacie świat jednowymiarowo, z powodu młodego wieku, braku doświadczenia zawodowego a więc kontaktu z ludźmi, i braku oczytania w podstawowej literaturze z zakresu nauk społecznych, i chcecie tę jednowymiarową wizję narzucić całemu społeczeństwu, bo mierzi was inne zdanie, i inny przepis na szczęśliwość. I wy macie czelność nazywać nas aroganckimi, pełnymi pychy, bufonami? Żałosne.
My, w przeciwieństwie do faszystowskich wypierdków, którymi póki co jesteście, do czasu aż posmakujecie prawdziwego życia, nie snujemy totalitarnych wizji i przepisów na świat, a jedynie chcemy, by podludzie i pasożyty się od nas i naszych dążeń zwyczajnie odpierdoliły, przestały żerować na owocach naszej pracy, i stosować przymus i agresję, na którą obdarzyły się monopolem. Natomiast ktoś, kto twierdzi, że agresja jest czymś normalnym i stałym, bo świat wywiera agresję, chyba przespał ostatnie 20 lat swojego krótkiego życia, jak i przeoczył ostatnie 5000 lat rozwoju ludzkości. Czy Kamil, gdy idzie po bułki do sklepu, najpierw spuszcza wpierdol sklepikarzowi, zanim zażąda pieczywa? Zamiast zapłacić, wymierza mu ponownie kopa w brzuch i wychodząc, trzaska drzwiami, aż szyby lecą? Nie. Historia ludzkości, to historia dobrowolnej współpracy, wymiany, handlu, produkcji dla zysku i konsumpcji dla przyjemności. Wojny, rabunki, mordy - to drobne epizody, zaburzające tę pokojową historię, natomiast permanentna przemoc państwa przez większą jej część dotykała tylko najbliższe otoczenie samozwańczych władyków, podczas gdy cała reszta społeczeństwa żyła własnym życiem, mozolnie budując dobrobyt. I, pomimo ogromnej eksplozji państwowej przemocy w ciągu ostatnich 100 lat, nadal jednak nie zabijamy się nawzajem, ani nie rabujemy w celu ratowania własnych domowych budżetów, tylko opieramy nasze stosunki na dobrowolności. Więc gdy słyszę takiego Kamila, największego polskiego ormo-lyberała, że inicjacja agresji jest czymś stałym, i implicite, pożądanym i dobrym, byle stosował ją oświecony pobożny dyktator dbający o dzietność, to łapę się za głowę, a
MOJA NIENAWIŚĆ DO TYCH SKURWIAŁYCH STUDENCIKÓW-prawiczkowców ROŚNIE WYKŁADNICZO!!!

PłytaDlaPosła to porażka

Audycja z dn. 10 września 2011 roku.
Niedawno załoga KonteStacji wpadła na pomysł edukacji ekonomicznej posłów przyszłej kadencji, i zamierzają nagrać audiobooka z książki "Ekonomia i polityka" samego Ludwiga von Misesa. Jest to zbiór 6 wykładów, jakie największy ekonomista wszechczasów wygłosił w Argentynie w latach 50-tych, a których myśl przewodnią można zawrzeć w zdaniu "Co zrobić by państwo było bogate" - i tak też kontestatorzy zamierzają zatytułować tego audiobooka. Sądzą, że przekonywująca argumentacja Misesa za wolnością gospodarczą sprawi, iż polscy posłowie staną się bez wyjątku zwolennikami wolnego rynku. Nic bardziej błędnego!
Otóż posłowie wiedzą, że wolność gospodarcza prowadzi do dobrobytu, i mają też doradców, którzy im o tym mówią. Ale zupełnie nie leży w ich interesie, by tę wolność gospodarczą wprowadzić. A dlaczego? Ponieważ poseł jest tylko wykonawcą woli swojego wyborcy, a wyborca posła ma interes w tym, by wolności gospodarczej nie było. Wyborca ma interes w tym, by otrzymywać zasiłki, dotacje, subwencje, by istniały cła na jego produkty, by istniały regulacje trzymające konkurencję za pysk, by istniały wysokie podatki z tego samego powodu. Bo w "mętnej wodzie łowi się ryby". Poseł też ma jak najbardziej żywotny interes, by życie gospodarcze było jak najbardziej zagmatwane i zetatyzowane, ponieważ wówczas ma więcej władzy - i więcej przywilejów do obdarowywania wyborców. Poseł, który chciałby wprowadzać w życie rady Misesa, strzela sobie w stopę. Nie zostanie wybrany na kolejną kadencję. O nie.
To nie posłów trzeba edukować ekonomicznie.
Tej nauki potrzebują wyborcy.
Jeśli do świadomości wyborcy dotrze, że w dłuższym okresie wszelkie regulacje, cła, protekcja branży, dotacje - czy w przypadku indywidualnych osób - zasiłki, psują dobrobyt, i powodują, że dzieci i wnuki będą miały gorzej, to może powstrzyma się od popierania takiej polityki. Oczywiście by dojść do takich wniosków, potrzeba dwóch kroków logicznych, a większość osób jest w stanie wykonać tylko jeden, jak mawia Thomas Woods. I nadal mówimy o świadomych wyborcach.
Większość ludzi przecież głosuje zupełnie nieświadomie, i świadomości ekonomicznej nie ma i mieć nie może. Co może do nich przemówić? W dużej mierze, największą siłę oddziaływania ma kościół. A kościół w Polsce nigdy za wolnym rynkiem i wolnością w ogóle nie stał.
Więc może, zamiast tracić pieniądze - projekt wyceniono na 10 000 zł - na daremną edukację posłów audiobookiem, lepiej wyedukować księży i proboszczów? Znacznie poważniejsza, i znacznie droższa inicjatywa, ale przyniosłaby lepszy skutek. Ksiądz nie jest rozdarty konfliktem interesów, jak poseł, i głoszenie z ambony wolnorynkowych i antypaństwowych haseł mniej go kosztuje utraty poparcia, niż posła, który próbowałby wbrew wyborcom odebrać im siano. Najpierw trzeba odnieść zwycięstwo moralne nad zepsuciem, jakie powoduje socjalizm - by odnieść zwycięstwo polityczne i ekonomiczne. Jeśli większość obywateli prawdy moralne wynosi z kościoła - to kościół te prawdy musi głosić. Musi głosić moralną przewagę wolnego rynku nad etatyzmem!
I do tego nadaje się doskonale inna książka z wydawnictwa Fijor Publishing, a mianowicie "Kościół a wolny rynek" Thomasa Woodsa. Innej możliwości nie widzę.

Mit zbyt mocnego franka

Audycja z dn. 9 września 2011 roku.

Niedawno miał miejsce bardzo charakterystyczny dla dzisiejszej epoki incydent. Bank centralny Szwajcarii zainterweniował na rynku, i osłabił franka szwajcarskiego, ponieważ jego kurs względem euro i dolara (a także złotówki) uznał za ZBYT mocny, no po prostu. Zbyt duża siła nabywcza Szwajcarów zaniepokoiła władze banku centralnego, i postanowiły one złupić swoich współplemieńców, drukując kupę nowych franków i skupując za nie euro. Kurs poleciał na łeb, na szyję i wszyscy dookoła się cieszą jak dzieci. Analfabetyzm ekonomiczny dla nikogo nie jest powodem do wstydu, a zamach na oszczędności Szwajcarów - nikogo nie oburza.
W normalnym kraju, szef banku centralnego zostałby natychmiast rozstrzelany za sabotaż gospodarczy, zarząd banku wysłany na 20 lat robót przymusowych, bank centralny rozwiązany, a pieniądz pokryty w złocie. A nie, normalny kraj w ogóle nie miałby takich problemów, bo nie zszedłby z pokrycia w złocie - jak zrobiła Szwajcaria w roku 2000, tym samym z grupy krajów normalnych wychodząc.

Przyjrzyjmy się więc temu sztucznemu problemowi mocnego franka.
Frank niewątpliwie umocnił się w ostatnim roku z powodu nieufności do innych głównych walut świata, tj. dolara drukowanego na potęgę przez FED, i euro, drukowanego na potęgę przez ECB. Stąd odpływ kapitału denominowanego w dolarach i euro do strefy franka. Co w tym złego? Co złego w napływie kapitału? Że to niby spekulacja? Panie, cały rynek to spekulacja, i nikt od tego nie choruje. Od tego jest prywatna przedsiębiorczość, od szukania okazji. Cała filozofia interwencji walutowej jest sprzeczna z prywatną przedsiębiorczością, a więc milionami osób wpływającymi swoim działaniem na dynamicznie zmieniający się rynek, doprowadzając do względnej równowagi. Do równowagi właśnie, ponieważ spekulacja pomaga rynkowi znaleźć ten nowy punkt równowagi. Przeszkadzając spekulantom, a więc prywatnej przedsiębiorczości, również na rynku walutowym, rynek z równowagi wyprowadzamy, i konsekwencje zawsze są katastrofalne, o czym mogli się przekonać Brytyjczycy w latach 90tych, kiedy próbowano przeszkadzać Sorosowi.
Tak więc, zamiast pozwolić rynkowi działać, postawiono na inflację, i osłabienie franka. Dlaczego?
Zbyt mocny frank to kłopoty dla szwajcarskich eksporterów?
Ale od kiedy to celem gospodarki jest eksport? Od kiedy celem gospodarki jest wywożenie towarów z kraju? Jest to stary jak świat mit merkantylistów, jakoby dodatni bilans handlowy miał być raison d'etre gospodarki. Aż dziw, że ten kretynizm nadal jest powtarzany nie tylko na wykładach z makroekonomii, ale również w mediach i przewija się w działaniach polityków.
Otóż celem gospodarki jest konsumpcja, a więc import. Korwin powtarza to do znudzenia, i ja również. Eksportuje się tylko po to, by móc potem zaimportować i skonsumować więcej dóbr większej wartości, niż się wyeksportowało - inaczej nie doszłoby w ogóle do transakcji eksportu. Szwajcaria jest krajem małym, bez większych dóbr naturalnych, bez dużych areałów ziemi rolniczej - musi więc importować wszystkie dobra podstawowe, płody rolne, paliwa, surowce. Płaci za to dobrami wysoce przetworzonymi, osiągającymi wysokie ceny pod znanymi markami na całym świecie. Wolny handel z całym światem i podział pracy pozwolił Szwajcarii osiągnąć bardzo wysoki standard życia, mimo iż dawniej był to kraj bardzo biedny, z bardzo głupimi mieszkańcami - nawet w Polsce w XIX w. mówiło się o tępakach pogardliwie "szwajcarzy". Skutek braku morskiego powietrza, a więc jodu. Ale da się pomimo tego osiągnąć bogactwo? Da się. Wystarczy wolny rynek, kapitalizm, prywatna przedsiębiorczość.
Szwajcaria w całym świecie słynie z sektora bankowego, a więc import dóbr do niej równoważony jest również przypływem sporej ilości zagranicznego kapitału, lokowanego w bankach, a nie tylko eksportem dóbr przetworzonych. I właśnie umacnianie się franka tym jest spowodowane. I jest to naturalny proces.
Mocna waluta jest ATUTEM gospodarki danego kraju, więc każdy twierdzący, że waluta jest za mocna i trzeba ją osłabić siłową interwencją, jest oczywiście gospodarczym sabotażystą i należy go rozstrzelać, ponieważ postuluje ograbienie obywateli.
Krótka ilustracja.
Załóżmy że mamy dwa miasta - Warszawę i Kielce. Oba używają tej samej waluty - polskiego złotego. I teraz - w Warszawie pracownik średniego szczebla powiedzmy w sektorze handlu zarabia 3000 polskich złotych, a w Kielcach - 1500 zł, dwa razy mniej. Czyli siła nabywcza jego miesięcznego wynagrodzenia jest dwa razy słabsza, a warszawiak dysponuje dwa razy silniejszą "walutą". Czy to oznacza, że należy siłowo, przez interwencję, osłabić siłę nabywczą warszawiaka, by wspomóc jego EKSPORT? Byłby to kompletny idiotyzm ze stratą dla obu stron.
Mocny frank umożliwia szwajcarskiemu konsumentowi importować dobra za mniej godzin pracy, niż do tej pory, a więc zwiększa jego standard życia. Bezdyskusyjne, prawda? Pomaga też szwajcarskiemu przemysłowi zakupić czynniki produkcji, a więc paliwo, surowce, i żywność, która jako "paliwo" dla robotników, jest również tutaj dobrem kapitałowym, za niższą cenę - przez co dobra produkowane na eksport mogą być sprzedawane taniej na rynkach światowych! Mocny frank więc jak najbardziej pomaga również eksporterom, tym dobrym eksporterom. Mocna waluta jest dobra dla gospodarki.
Niemcy Zachodnie, odbudowując się po II WŚ dzięki wolnorynkowym reformom Ludwiga Erharda, miały bardzo stabilną walutę, Deutsch Markę, której wartości pilnował jak oka w głowie Bundesbank, ludzie nauczeni lekcjami hiperinflacji po I i po II WŚ. Gospodarka niemiecka odbudowała swoją przedwojenną produktywność, światową jakość przemysłu, niezrównaną przez inne kraje, i bardzo szybko Niemcy Zachodnie były znowu liderem w eksporcie produkcji przemysłowej na cały świat. Pomimo, a raczej również dzięki silnej marce niemieckiej. W niczym nie przeszkadzała jej siła eksporterom. Wręcz przeciwnie. Oszczędny naród niemiecki lokował sporą część swojego dochodu w bankach, co obniżało stopy procentowe bez ekspansji pustego kredytu, i dzięki temu gospodarce nigdy nie brakowało kapitału dla inwestycji powiększających produktywność gospodarki i opłacalność eksportu, a standard życia rósł z roku na rok. Pomimo przegranej wojny i zrujnowania kraju, Niemcy w moment prześcignęły socjalistyczne molochy - Wlk. Brytanię i Francję, chorego człowieka Europy.
Ta właśnie siła niemieckiej marki i niemieckiej gospodarki były powodem, dla którego Francja - kraj, który nie powinien istnieć, forsowała tak zaciekle projekt Unii Europejskiej i wspólnej europejskiej waluty niezależnej od Niemiec. Ale o tym więcej w książce Philippa Bagusa "Tragedia euro".
Morał jest taki - waluta musi być pozostawiona całkowicie wolnemu rynkowi, banki centralne muszą zniknąć, a przepisy o prawnym środku płatniczym zaorane. Wtedy wyłoni się standard kruszcowy pieniądza, który gwarantuje znacznie większą stabilność waluty i eliminuje inflację i cykle koniunkturalne. Jednak po ostatnich wydarzeniach widać, jak daleko jesteśmy od tego ideału, i jak bardzo nauka o pieniądzu musi być przypominana każdemu.

REBELYA.PL czyli 'jak to chcieliśmy być prawicowcami'

Audycja z dn. 9 września 2011 roku.

W przepastnych kazamatach Internetów, znajduje się forum REBELYA.PL
Jest to ukryte za parawanem niedostępności forum wściekle reakcjonistycznych prawicowców, czy raczej, wściekłych reakcjonistów, którym się wydaje, że są prawicowcami, a łączy ich namiętna miłość do papieża.
Parawan niedostępności, jako, że na forum nie można się w ludzki sposób zarejestrować, sprawia, iż często pojawiają się tam kąśliwe komentarze pod adresem kolegów z innych for, wyszydzanie, obśmiewanie i wiele innych przyjemności, na które zdobyć się może jedynie miłujący bliźnich katolik-papista.
Znany mi z forum frizona ryzykfizyk, wiedzie prym na rebelyi w atakowaniu mnie i mojego anarchokapitalizmu, racjonalizmu i ogólnego zajebizmu. M.in. boli go, że jako ateista, bronię (kiedy trzeba) tradycji katolickiej, a do tego jestem fanatycznym poganinem. Inny użytkownik, występujący również na facebooku jako Alfred Skunx, przyjął za afront moją niechęć wobec propagandowej publicystyki profesura Bartyzela, a jednocześnie męczy go, jakobym będąc anarchokapitalistą, popierał wizję faszystowskiego imperium europejskiego (WTF?). I tym podobne oskarżenia o sprzeczność i niekonsekwencję. Śmieszne zarzuty, nieprawdaż?
Ale najśmieszniejsze jest to, że wysuwają je ludzie, którym z jakichś niewyjaśnionych powodów nie przeszkadza milion sprzeczności i niekonsekwencji w Biblii - księdze kłamstw, jak ją trafnie określił Adam Darski podczas pamiętnego gdyńskiego recitalu. Oczywiście rebelyancki reakcjonista zaraz się obruszy, zapluje, i będzie twierdził, że nie rozumiem ponadczasowej mądrości boskiej i wcale to nie są sprzeczności, bla bla bla. Typowe pseudoprawicowe, mistyczne zapieranie się. MAMY CIĘ!
Cóż, jak to było? Zauważamy drzazgę w oku bliźniego, a w swoim nie widzimy belki? Naprawdę, te wszystkie pseudoprawicowe zbiegowiska mistyków, to zasługują na wspólne określenie - BANDA CHUJA. Nie różnią się niczym od sekt wierzących w Davida Icke'a, reptilionów, sekt ekofaszystowskich, prawoczłowieczych itd. No bo jak można inaczej traktować fanów profesura Bartyzela, twierdzącego, że władza Stalina też pochodzi od boga i masz milczeć i zginać kark? Tylko jako zwyczajnych masturbatorów, przecież nie jako poważnych ludzi.
Oczywiście reakcją na ten felieton będzie nazwanie mnie głupkiem, tudzież człowiekiem nikczemnym, albo coś równie wymyślnego. Próby merytorycznej dyskusji nie będzie, bo po co? Anarchokapitalizm jest zły, bo nie ma w nim władzy pochodzącej od boga; racjonalizm jest zły, bo nie ma wiary pochodzącej od boga; libertarianizm jest zły, bo księża nie mogą ruchać dzieci. A nie, zaraz, mogą. No to jest zły, bo mogą. Wszystko jest złe, by knypy z rebelyi mogły sobie ponarzekać i wzajemnie popałować się nad wyśnionym reakcyjnym pseudoprawicowym porządkiem feudalnym pod władzą papieża-jeżozwierza. Hej!

Jak uratować Podkarpackie? Co wolny rynek dałby ścianie wschodniej?

Audycja z dn. 7 września 2011 roku.
Tzw. polska ściana wschodnia, jak również województwo podkarpackie, a nawet świętokrzyskie - to najbiedniejsze regiony Polski, z najniższą średnią płacą, słabo rozwiniętym przemysłem, głównie pokomunistycznymi zakładami, i ubogą ludnością z poczuciem zupełnego braku perspektyw.
Dlaczego tak się dzieje?
Otóż, oczywiście, przyczyną biedy i ubóstwa oraz stagnacji gospodarczej, jest, jak zawsze - brak wolności gospodarczej i nadmierna władza państwa, niszcząca przedsiębiorczość, motywację i wysysająca ostatnie soki z człowieka, jak również jego pieniądze.
Stany Zjednoczone w XIX w. były znacznie biedniejsze, niż obecnie Podkarpacie czy Podlasie, nie dysponowały funduszami unijnymi, a w krótkim czasie stały się przemysłowym sercem globu. Szwajcaria była znacznie biedniejsza, a jest najbogatszym krajem Europy.
Recepta ekonomisty jest prosta. Chcecie uratować Podkarpacie i polską ścianę wschodnią? Wprowadźcie wolny rynek, nie ma przeproś kapitalizm - i zlikwidujcie wszelką władzę państwa nad gospodarką. Co wtedy zajdzie, co spowoduje, że w krótkim czasie najbiedniejsze rejony Polski zaczną się w szybkim tempie bogacić?

Po pierwsze, przedsiębiorcy, inwestorzy i kapitaliści z całego kraju, i z całego świata, będą mogli skorzystać z bardzo taniej siły roboczej, jaką dysponują te rejony. Obecnie, z powodu zasiłków oraz płacy minimalnej, ludzie z Podkarpackiego nie palą się do roboty, a nawet, jakby chcieli, to nikt ich nie może zatrudnić, bo płaca minimalna eliminuje ich z rynku. Bez tego idiotycznego przepisu, przemysł lokowałby się w biedniejszych rejonach, gdzie wymagania płacowe pracowników są niższe (oczywiście w sytuacji bez jakichkolwiek zasiłków), i wykorzystywał ten fakt do produkowania tanich towarów, mogących konkurować na rynkach światowych. Obecnie jest to niemożliwe, z powodów o jakich powiedziałem wcześniej, więc nikt nie inwestuje w biednych rejonach. A to właśnie inwestycje kapitałowe, krajowe i zagraniczne, są tam potrzebne jak nic innego! Dlaczego tyle fabryk międzynarodowych koncernów trafia do Czech czy Słowacji, zamiast do Podkarpackiego, leżącego rzut beretem? Właśnie dlatego, że u naszych południowych sąsiadów podatki są niższe, przepisy prostsze, a płaca minimalna niższa. Trzeba z tym skończyć. Zamiast pompować miliardy bezużytecznej unijnej pomocy w te rejony, co tylko konserwuje biedę i bezrobocie, oraz beznadziejność życia - należy otworzyć cały kraj na GLOBALNY KAPITALIZM. Tak, jak otwarte były Stany Zjednoczone w XIX w. Podkarpackie, Lubelskie, Podlaskie - stałyby się nowym pograniczem! Miliony pionierskich przedsiębiorców otwarłoby firmy, spłynąłby kapitał, a ludzie mieliby pracę, zamiast przejadać kolejny zasiłek czy unijną dotację. Niższe, niż w bogatych regionach, płace, przyciągnęłyby przemysł - bo w ten sposób z nędzy w historii ludzkości wyciągane były całe kraje, które nie miały niczego, czym mogłyby konkurować - oprócz ludzi chcących pracować za mniej, niż rozpuszczony i przyzwyczajony do wysokich płac proletariat w bogatych krajach.
I to jest jedyna szansa dla tych zapomnianych przez Boga i ludzi obszarów. Nic tak nie paraliżuje rozwoju gospodarczego, jak niemożliwość konkurowania płacą - czyli ceną pracy. Niskie koszty pracy, to tanie towary - czyli możliwość dalszego konkurowania ceną, tym razem również i rynkach międzynarodowych, co daje możliwość coraz tańszego importu dóbr zwiększających standard życia ludzi z biednych regionów. Dodatkowo, ludzie ci mają możliwość coraz bardziej zyskownego oszczędzania, uczą się że ciężka praca daje profity, a odkładanie pieniędzy daje w przyszłości jeszcze większą stopę życiową. To zwiększa ilość zgromadzonego kapitału, i dalszy rozwój lokalnej gospodarki, sektora usług i dalszego zwiększenia standardu życia.
W ten sposób w ciągu jednego pokolenia Podkarpacie, Świętokrzyskie i reszta Polski C podniosłyby się z kolan żebraka, i stały się faktycznie Centralnym Okręgiem Przemysłowym nie tylko Polski, ale i Europy.
Na przeszkodzie jednak nadal stoi państwo i jego armia biurokratycznych czerwii.
Nie karm czerwia.

Prof. Marian Noga [5 minut nienawiści]

Audycja z dn. 30 sierpnia 2011 roku.
Przeglądając dzisiaj portal money.pl, doznałem naprawdę solidnego szoku, trafiając na rozmowę z niejakim profesurem Marianem Nogą, niby ekonomistą, który otwarcie stwierdził, że dochody z lokat bankowych, jako "takie same dochody jak każde inne", powinny być nadal zbójecko opodatkowane, bo to nas przybliża do światowego standardu. I jeszcze miał czelność nazwać to gospodarką rynkową.
JA PIERDOLĘ!!!
Arogancja tego typu osób jest zadziwiająca. Nie dość, że płacimy jedne z najwyższych podatków w Europie (liczone w kwotach oddawanych państwu od naszych dochodów z pracy), to jeszcze ten już raz opodatkowany dochód krwiożercze pijawki opodatkowują po tym, gdy od ust sobie odejmując, powstrzymaliśmy się od konsumpcji i postanowiliśmy odłożyć na lokacie. Podwójny rabunek, to jedno.
Ale przede wszystkim, atak na oszczędzanie. Jest to znacznie poważniejszy problem.
Kurwa intelektualna, jaką bez wątpienia jest Marian Noga, nie mający najmniejszego pojęcia o tym, skąd bierze się bogactwo i rozwój gospodarczy (nie używam sformułowania "wzrost", bo gospodarka to nie roślina), nie jest w stanie zrozumieć, iż to oszczędności każdego z nas, skromne lokaty, są napędem całej gospodarki, bo to z tej naszej odroczonej konsumpcji w czasie wynagradzani są pracownicy zatrudnieni przy długoletnich inwestycjach podnoszących nasze standardy życiowe. Kara za oszczędzanie, jaką jest podatek od odsetek, oczywiście zmniejsza podaż oszczędności, a więc wolne zasoby w gospodarce, mogące iść na wynagrodzenie twórców nowych zaawansowanych metod produkcji. Realna gospodarka z tego powodu rozwija się znacznie wolniej, niż mogłaby przy braku podatku od odsetek - czy podatku dochodowego od wynagrodzeń z pracy, z drugiej strony. Kurewka Marian Noga nie rozumie za grosz, że podatek dochodowy to nie jest "światowy standard" ani część "gospodarki rynkowej", tylko wynaturzenie i gigantyczna niesprawiedliwość, której przeciwny jest każdy poważny ekonomista.
Odkąd istnieją banki centralne, ustalające arbitralnie stopy procentowe przez manipulowanie podażą pieniądza, rozumienie ciągu przyczynowo-skutkowego odnośnie oszczędności i inwestycji zostało bardzo zamazane. Ekonomiści, którzy nigdy nie czytali Misesa i Hayeka, w ogóle nie rozumieją, że obniżanie stóp procentowych przez bank centralny i następująca wówczas ekspansja kredytowa nie są finansowane z większego wolumenu oszczędności społeczeństwa - tylko pustym pieniądzem bez pokrycia. Bez pokrycia w dobrach konsumpcyjnych, które zamiast odjąć sobie od ust - skonsumowaliśmy, bo wcale nie zamierzaliśmy oszczędzać przy tak niskich stopach i jeszcze podatku od odsetek. Wówczas pracownicy przy inwestycjach długoterminowych nie mogą być wynagrodzeni na tym samym poziomie, ponieważ ceny dóbr konsumpcyjnych, które zarówno oni jak i my konsumujemy, siłą rzeczy rosną. Nieuchronna inflacja cenowa, wywołana inflacją pustego pieniądza. I jest to oczywisty, doskonale opisany przez Szkołę Austriacką proces - którego nie rozumieją tzw. profesorowie ekonomii, a nawet nobliści, jak Paul Krugman, którzy gardłują za tym, by stopy procentowe były niemalże równe 0.
Kto wtedy będzie oszczędzał?
Pomieszanie pojęć i kompletny upadek zrozumienia zdroworozsądkowej ekonomii wynika z przyzwolenia na ingerencję państwa w gospodarkę. Odkąd państwo bawi się w tzw. inwestycje, to sektor prywatny w wyniku zjawiska crowding-out, przestaje inwestować, jak dawniej w konwencjonalne metody produkcji, i kapitał odpływa w kierunku spekulacji. Tani kredyt w pustym papierowym pieniądzu tylko dostarcza więcej paliwa, by napędzić kolejną bańkę spekulacyjną, podczas gdy społeczeństwo nie oszczędza, gdyż mu się to zwyczajnie nie opłaca; nie pracuje, tylko występuje po zasiłki i dotacje z Unii; od państwa oczekuje się, że ma prowadzić gospodarkę w odpowiednim kierunku i inwestować, ale przecież państwo nie ma własnych pieniędzy, tylko te, które zedrze siłą w podatkach; te, które bezprawnie pożyczy, zadłużając przyszłe pokolenia; i te, które stworzy z powietrza w banku centralnym. W dodatku, inwestować może tylko prywatny inwestor, a prowadzić gospodarkę w odpowiednim kierunku tylko prywatny przedsiębiorca, reagujący na życzenia konsumentów. Państwowy urzędnik nie jest w stanie zrobić ani tego, ani tego. Tzw. państwowe inwestycje, to czysta fikcja z punktu widzenia konsumenta - i wielki ciężar dla podatnika.
Szkoda, że Marian Noga o tym nawet nie wspomniał - ale należy przyjąć, że jako apologeta kurew i złodziei, nie ma pojęcia, jakie są przyczyny rozwoju gospodarczego, a jakie - upadku.

Antyamerykańska choroba

Audycja z dn. 22 lipca 2011 roku.
Na zabawnym lewicowym portalu nacjonalista.pl pojawił się jakiś czas temu artykuł niejakiego Bogdana Kozieła pt "Powrót Umarłych". Polecam zapoznać się z tym przydługim stekiem płaczliwych bredni, gdyż doskonale obrazuje on umysł osobnika oszalałego z nienawiści do siebie samego. Mamy tu do czynienia z pełną mistycyzmu i irracjonalnego zacietrzewienia tyradą przeciwko, właściwie nie wiadomo czemu. Antyamerykanizm z perspektywy zatroskanego o Europę arystokraty? Bynajmniej. Jako amerykańskie, atakowane jest tutaj wszystko, co ludzkie - a więc przedsiębiorczość, dążenie do zmiany swego położenia, sprzeciw wobec ucisku kastowego, racjonalność ekonomiczna i tak pogardzana przez lewicę wolność. Amerykańscy pionierzy nazywani są przez autora złodziejami i mordercami, widocznie zapomina on o całej zgrai europejskich książąt, baronów, hrabiów, biskupów i monarchów, którzy nikim więcej niż zwykłymi rzezimieszkami nie byli. Europa, dusząc się pod butem merkantylistycznej tyranii, była kloaką świata, którą co odważniejsi i mający najmniej do stracenia śmiałkowie opuszczali, by szukać nowego lepszego życia za oceanem. W Europie pozostała właśnie ta gorsza część - niewolnicy i ich oprawcy. I to tak bulwersuje Bogdana Kozieła, ponieważ sam podświadomie zdaje sobie sprawę z tego, że jest potomkiem pańszczyźnianego chłopa, którego życiową rolą jest przyjmować na swe plecy sążne ciosy batoga. Stąd nienawiść do kraju wolnych i dzielnych, do Stanów Zjednoczonych.
Te "profańskie", "masońskie" ideały, na których rzekomo 'złodzieje i mordercy' zbudowali Amerykę, to właśnie ideały kromianiońskich pionierów, którzy 30 000 lat temu zasiedlali Europę - samowystarczalność, odpowiedzialność, ciężka praca i heroiczne napięcie woli mocy, nieugiętej pod naporem przeciwności. Te same cechy przejawiał amerykański osadnik, amerykański rzemieślnik, wyzwolony z feudalno-cechowego systemu krępującego przedsiębiorczość w Europie, amerykański handlarz, który nie musiał opłacać ceł na każdej rogatce, amerykański biznesmen, któremu nikt nie przeszkadzał zaspokajać najpilniejszych potrzeb konsumentów. Człowiek mógł wreszcie realizować swoje faktyczne dziejowe posłannictwo - budować cywilizację wolnych ludzi. Bez kasty pasożytów, spijających życiową esencję, jak w Europie i reszcie pogrążonego w mroku niebytu świata.
Żadnego bełkotu o sakralnej geografii, powinnościach wobec Boga i Cesarza, przywilejach kastowych, namaszczonej pozycji króla, dziesięcinie, legitymizmie i całej reszcie spuścizny troglodyckich jaskiniowców, których wolni kromaniończycy do końca nie wytępili w paleolicie. Wolność, własność i prawo dążenia do szczęścia - tyle i tylko tyle potrzeba, by korona stworzenia - człowiek - mogła rozwinąć swój potencjał na Ziemi. Oczywiście Bogdan Kozieł, duchowy niewolnik Talmudu, określi to mianem satanizmu czy innej degeneracji, mimo iż taka postawa jest w pełni zgodna z prawdziwą nauką Kościoła Katolickiego - no, ale jak mówiłem, resentyment tego typu ma charakter lewicowo-talmudyczny, a nie wolnościowo-ludzki.
Faktem jest, że dzisiejsze USA nie mają nic wspólnego z wolnościową wizją Ojców Założycieli, właśnie dlatego, że zostały zainfekowane talmudyczno-lewicowym wirusem prosto z Europy, za sprawą czysto heglowskiego ukąszenia. Prusycyzacja elit amerykańskich, trwająca od połowy XIX w., najpierw zaowocowała amerykańskim imperializmem, kompletnie sprzecznym z doktryną Monroe'a i ideami pokojowego wolnego handlu z całym światem; potem, co opisuje Gabriel Kolko w "The Triumph of Conservatism", sojuszem Wielkiego Rządu z Wielkim Biznesem, a więc stworzeniem państwa korporacyjnego - faszystowskiego, i miało to miejsce zaraz przed wybuchem I WŚ. Potem już poszło z górki. Wtedy dopiero pojawił się amerykański tylko z nazwy, mesjanizm - czyli szerzenie demokracji za pomocą oręża. Demokracji, której w Ameryce miało nigdy nie być wg założeń Ojców Założycieli, gdyż widzieli we władzy ludu równie wielkie zagrożenie dla wolności, jak we władzy tyrana. Demokracja w Ameryce, to skutek europeizacji-prusycyzacji elit amerykańskich, przymusowej państwowej edukacji, która wychowała pokolenia uległych, wzorowych obywateli, już zindoktrynowanych na postrzeganie Ameryki nie jako kraju wolnych i dzielnych, lecz rodzinnego domu troskliwego wuja Sama, który wymaga lojalności, posłuszeństwa i poświęcenia, a w nagrodę nakarmi, pogłaszcze po główce i wręczy medal za szerzenie demokracji.
To przywleczony z Europy etatyzm, kult państwa, zniszczył amerykańską wolność i filozofię amerykańskiego modelu ograniczonego rządu - a nie 'masońskie' ideały Ojców Założycieli, o których późniejsze pokolenia zupełnie zapomniały.
Lewicowo-rewolucyjny portal nacjonalista.pl, przeżarty myślą talmudyczną i chronicznym odwróceniem wszelkich pojęć zrozumiałych dla człowieka Zachodu, tylko wpisuje się w ten trend niszczenia idei wolności człowieka i propagowania jedynej słusznej wizji niewolnika na kolanach przed ołtarzem Molocha - państwa.

SilverToBlade: nazista czy narodowy-bolszewik?

Audycja z dn. 10 lipca 2011 roku.
Pojawił się niedawno filmik mający rzekomo refutować "kłamstwa" jakie rzekomo "rozsiewam" nt. szkoły austriackiej w ekonomii i wyjaśniający niby dlaczego państwowy interwencjonizm jest lepszy niż wolny rynek. Autorem jest, jak łatwo się domyślić, SilverToBlade. Jego zarzuty to kompletny kretynizm, co za chwilę pokażę.
Zarzuca Szkole Austriackiej, że jest przestarzała, bo pojawiła się przed 'rewolucją przemysłową', i w tym filmiku precyzuje, że chodzi mu o III rewolucję przemysłową, czyli po drugiej wojnie światowej. Ale przypomnę ci więc, knypie, że najważniejsze dzieła szkoły austriackiej powstały po II WŚ, a mianowicie "Ludzkie działanie: traktat o ekonomii" Misesa, wydane w 1949 r., oraz "Man, Economy and State" Rothbarda (u nas jako "Ekonomia wolnego rynku"), wydane w 1962 r. Ten twój naciągany argument został więc obalony w moment, a zupełna niekompetencja i nieznajomość tematu maluje cię jako niedouczonego knypa. A w Radiu Żelaza niedouczone knypy są wyjątkowo nielubiane. Właściwie, jako że przyłapałem cię na samym początku na kłamstwie i niekompetencji, powinienem przerwać dyskusję, bo niedouczone smarki powinny poznać temat dogłębnie, zanim zaczną szaleć. Ale lecimy dalej, bo może się czegoś nauczysz z tej okazji.
Poza tym, szkoła austriacka, to metodologia, a metodologia, jeśli jest logicznie spójna, nie może być "przestarzała" w wyniku zmieniających się warunków gospodarowania, ponieważ logika nie staje się nagle przestarzała, bo ludzie zaczęli używać komputerów. Metodologia szkoły austriackiej opiera się na aksjomacie działania, ponieważ człowiek działa zawsze i wszędzie, wynika to z jego natury, i próba zaprzeczenia aksjomatowi działania, też będąca działaniem, wywołuje samozaprzeczenie. A ty mi wyskakujesz z jakimiś nie mającymi związku z tematem bzdurami, że "tradycyjny aksjomat działania jest nieprawdziwy" - on jest prawdziwy zawsze i wszędzie, wynika z natury ludzkiej. Potem piszesz "a raczej tyle nieprawdziwy co nieprawdziwe jest to, że daje optymalne efekty". Że niby "rosnąca kompleksowość rynków" i powstanie asymetrii informacji uniemożliwia dokonania subiektywnie najlepszego wyboru? Ty w ogóle rozumiesz znaczenie słowa "subiektywny" i "optymalny"? Wybór podjęty przez działającą osobę jest zawsze w danym momencie dla niej subiektywnie optymalny - inaczej by go nie podjęła! Tylko faszysta, a więc osoba cierpiąca na manię planizmu, chcąca zmuszać innych do bardziej "optymalnego" jej zdaniem zachowania, może twierdzić, że konsument cierpi, dokonując samodzielnych, subiektywnych wyborów.
Jako kompletny ekonomiczny dyletant, nie znasz podstawowej literatury z zakresu ekonomii informacji, gdzie właśnie prym wiedzie od początku Szkoła Austriacka, dla ciebie przestarzała, dla poważnych ekonomistów najbardziej na czasie. A mianowicie taka pozycja jak "The Use of Knowledge in Society" Hayeka wyjaśnia, jak ważny i nieodzowny jest rynek w procesie pozyskiwania, koordynacji i przekazywania informacji uczestnikom rynku. Oznacza to, że im bardziej zaawansowana gospodarka - tym rynek musi być tym bardziej wolny od interwencji siłowej, którą zalecasz, po to by efektywniej zarządzać informacją, zwłaszcza wiedzą rozproszoną, znaną tylko pojedynczym podmiotom i niemożliwą do wyartykułowania poza działaniem rynkowym. Dla pojedynczego konsumenta oznacza to tylko tyle, że jeśli chce, subiektywnie, dokonać bardziej dla siebie optymalnego wyboru, to rynek mu potrzebnej informacji dostarczy. Stąd powstawanie takich instytucji, jak prasa fachowa, branżowa, poradniki konsumenta, rankingi, recenzje - które dostarczają konsumentowi większej wiedzy o interesującej go części rynku, by asymetria informacji nie powodowała u niego utraty użyteczności ex post. Ex ante zawsze wybiera najbardziej optymalną dla siebie opcję, ale, jak w każdym działaniu przedsiębiorczym, ex post może ponieść stratę - czyli osiągnięty efekt będzie odbiegał pod kątem subiektywnej wartości od tego, czego się działająca osoba spodziewała. I jak każdy przedsiębiorczy podmiot, taka osoba uczy się, zdaje sobie sprawę z braku konkretnych informacji, i następnym razem po nie sięga, by osiągnąć zamierzony w działaniu efekt - osiągnąć zysk.
To jest podstawa gospodarki rynkowej, i żadna państwowa interwencja tego nie ulepszy, ponieważ państwo cierpi na gigantyczną asymetrię informacji, w końcu działa poza rynkiem, poza systemem cen, i obraca cudzymi pieniędzmi, więc urzędnik nie traci użyteczności, nie ponosi straty na rynku, więc wszelkie informacje zwrotne, jakich używa przedsiębiorca czy podmiot rynkowy - dla urzędnika są niedostępne. Z tego też powodu każda interwencja siłowa państwa jest szkodliwa, zakłóca proces rynkowy, tłumi obieg informacji wiedzy rozproszonej, i nakłada gigantyczne koszty społeczne na konsumentów.
Więcej o tym w doskonałym traktacie najznamienitszego ekonomisty europejskiego ostatnich dwóch dekad, Jesusa Huerty de Soto "Socjalizm, rachunek ekonomiczny i funkcja przedsiębiorcza". Przestarzałe, co?
Cóż knyp jeszcze napisał? Że podatki są potrzebne, bo zmniejszają masę pieniądza w obiegu? Matko. Przecież to państwo odpowiada za masę pieniądza w obiegu, inicjując akcję kredytową przez obniżanie stóp procentowych, jak i emisję obligacji skarbowych na pokrycie swoich astronomicznych wydatków, więc jeśli zaprzestanie tych działań - to masy pieniądza w obiegu nie trzeba będzie zmniejszać. A banki nie udzielają kredytów o dużej stopie ryzyka masowo, i dlatego, że chcą - tylko dlatego, że państwo je do tego zmusza - jak w USA przez administracyjny nakaz udzielania kredytów mieszkaniowych bezrobotnym, oraz przez ciągłe obniżanie stopy procentowej przez bank centralny poniżej poziomu rynkowego, co powoduje boom inwestycyjny niemożliwy do utrzymania z braku wystarczających oszczędności. Znowu kłania się abecadło ekonomii i szkoła austriacka, która przewidziała i wyjaśniła wszystkie kryzysy ostatnich 100 lat - no ale wszak jest przestarzała, czyż nie?
Potem SilverToBlade próbuje krytykować pieniądz oparty na złocie, że niby mechanizm kreacji pieniądza bezgotówkowego (poważna skaza całkowitej liberalizacji, wyobraźcie sobie!) sprawia, że jest be. Przypomnę ci więc, knypie, że mechanizm kreacji pieniądza bezgotówkowego w reżymie waluty papierowej jest nieskończenie poważniejszy i szkodliwszy, co widać gołym okiem, choćby na utratę przez dolara 95% siły nabywczej z początku XX w. Jest to wina nie rzekomej "całkowitej liberalizacji", tylko braku wolności w produkcji pieniądza, nadanie papierowej walucie statusu legal tender, i monopolizacji jego emisji przez państwo i jego kartel banków, z bankiem centralnym na szczycie tej piramidy. Pieniądz, który jest dobrem jak każde inne, winien być produkowany przez rynek, prywatnych przedsiębiorców, którzy oparliby go na kruszcach, a pieniądz kredytowy w takich warunkach nie byłby problemem, ponieważ, o ile chronione byłoby prawo własności deponentów (audycja nr 28), banki emitujące więcej kredytu, niż posiadające rezerw, upadałyby. I tyle. Rynek doskonale sobie poradzi bez żadnej kontroli niekompetentnych urzędników. Więcej o tym znowuż u Huerty de Soto "Pieniądz, kredyt bankowy i cykle koniunkturalne".
Potem mamy już kompletną żenadę - niezrozumienie natury ubezpieczeń sprawia, że ten dyletant na serio pisze, iż pieniądze zdzierane z ludzi na państwową służbę zdrowia są "ubezpieczeniem" przed chorobami wrodzonymi i nowotworami. Otóż nie są żadnym ubezpieczeniem, tylko przymusową redystrybucją od osób zdrowych do osób chorych, i żaden prywatny zakład oczywiście w ten sposób nie może funkcjonować, bo nie ma prawnego przywileju rabowania ludzi z bronią na ulicach, jak państwo. Gdyby faktycznie istniał wolny rynek ubezpieczeń medycznych, a nie istnieje ani w Polsce, ani w USA, gdzie regulacje państwowe są bardzo silne i astronomicznie zwiększają koszty - to firmy ubezpieczeniowe solidnie przebadałyby historię zdrowia ubezpieczonego i wyliczyły taką stawkę, by ani ubezpieczony ani one nie były stratne. Obecnie tego nie mogą zrobić. Stąd wysokie składki, które zawierają premię za ryzyko, które ponosi ubezpieczyciel, gdyby przyszło mu płacić za wrodzone czy wcześniej posiadane schorzenie. itd. itp. Tylko uwolnienie rynku, otwarcie go na realną konkurencję, a więc powstanie również rynku informacji o ubezpieczycielach, polepszyłoby sytuację konsumentów.
Póki istnieje niekonkurencyjna państwowa służba zdrowia, w ogóle nie można mówić o prywatnej medycynie w takich warunkach. Tak więc kolejny dowód na dyletanctwo knypa.
To, co pisze dalej, to są już kompletnie kosmiczne bzdury, np. że innowacje powodują zwiększenie kosztów medycyny. Istnieje różnica między jednym koszykiem usług, a drugim, poszerzonym o nowe usługi, powstałe w wyniku innowacji. Oczywiście ten drugi koszyk będzie droższy niż pierwszy, ale nie z powodu innowacji per se, tylko z powodu poszerzenia pakietu usług w nim dostępnych! Konsument sobie dobiera (a raczej dobierałby na wolnym rynku) taki koszyk, jaki mu bardziej pasuje, porównując dostępne usługi i ich koszt dla siebie. Pierwszy koszyk, w wyniku innowacji, byłby tańszy już z samej przyczyny istnienia poszerzonego drugiego koszyka - tak, jak ma to miejsce na rynku elektroniki, gdzie w wyniku innowacji powstaje np. lepiej wyposażony laptop, to cena starszego, mniej wyposażonego, natychmiast spada. Jest to jasne jak słońce, tylko póki istnieje państwowa służba zdrowia i sektor medyczny jest pozbawiony rynkowej konkurencji, to ten proces nie może zadziałać. Konsument jest pozbawiany możliwości wyboru przez siłowy przymus państwa.
Knyp znowu coś pisze o asymetrii informacji, bo lekarze wiedzą więcej niż pacjent. To chyba oczywiste, po to się korzysta z usług specjalisty, bo wie więcej. Fryzjer, szewc i prostytutka też wiedzą więcej, niż konsument, dlatego wybiera on ich usługi, a nie amatorów. Potem knyp płacze, że w wyniku innowacji pacjent jest bombardowany nowymi usługami, za które musi płacić więcej, niż np. 100 lat temu. Otóż nie musi - jego pieniądze, jego wybór. Tylko, że w przypadku państwowej służby zdrowia jest zmuszany do płacenia za to w składce zdrowotnej, a w przypadku quasi-prywatnych ubezpieczeń ubezpieczyciel jest zmuszany do płacenia za te zabiegi. Nie istnieje więc żaden rynkowy mechanizm ograniczający koszty, bo płatnikiem bezpośrednim nie jest konsument. Gdyby to on faktycznie musiał ponieść koszty zwiększonej ilości badań, to by machnął ręką i poszedł do domu, a nie robił sobie tomografii mózgu z powodu bólu głowy.
I to jest główny powód, dla którego należy zlikwidować państwową służbę zdrowia, i całkowicie urynkowić prywatną. Inaczej koszty będą nadal astronomicznie rosnąć, a jakość medycyny spadać.
Pod to podpiąć też należy rzekomą praktykę utrzymywania pacjenta w chorobie, po to by płacił. Otóż jeśli płaci z własnej kieszeni, to wymaga, by być wyleczonym jak najszybciej - i lekarzowi na tym zależy. Jeśli płaci kto inny - to ani pacjent, ani lekarz nie mają ku temu motywacji. Proste.
Kolejne kłamstwo, i zupełne niezrozumienie natury innowacji jak i ekonomii. Czyli kwestia mitycznych państwowych wynalazków, powstałych w trakcie II WŚ i wyścigu zbrojeń. Przypomnę więc może, że państwo nie ma własnych pieniędzy i środków, lecz tylko te, które zrabuje sektorowi prywatnemu. Więc gdyby nie zrabowało tych pieniędzy i środków na badania, to miałby je sektor prywatny - w tym zasoby ludzkie, czyli genialne umysły naukowców - i wszelkie odkrycia powstałyby szybciej i taniej w sektorze prywatnym, co więcej - byłyby to od razu wynalazki konsumenckie, gotowe do wdrożenia do masowej produkcji na rynek konsumencki, nie wymagające adaptacji, jak to miało miejsce z technologiami wojskowymi. I tyle w temacie, użytkownik SilverToBlade nie rozumie pojęcia opportunity cost, pewnie Bastiata "Co widać a czego nie widać" też nie czytał - więc niech wybywa na pole.

Tyle na razie starczy. Ogólnie poziom nauczania ekonomii w polskich uczelniach nadal jest praktycznie zerowy, czego jawnym dowodem jest płaczliwy faszysta, SilverToBlade, dla którego subiektywne wybory konsumentów są złe, bo ON WIE LEPIEJ. Mentalność planisty, kompletna nieznajomość funkcjonowania rynku i jego roli w koordynacji wiedzy rozproszonej, czy wreszcie brak oczytania w najważniejszych pozycjach światowej literatury ekonomicznej sprawia, że na zawsze już pozostaniesz dla mnie knypem, którego należy regularnie trzaskać penisem po buzi, bo do poważnej polemiki się zwyczajnie nie nadajesz!




Rozum kontra zabobon, czyli rodzimowiercy cz. II

Audycja z dn. 7 lipca 2011 roku.
Rodzimowierców słowiańskich strasznie poruszyła moja audycja, traktująca o neopogaństwie i jego filozoficznej daremności. Otóż tak się coponiektórzy z nich zapieklili, iż padały nawet stwierdzenia, jakobym "obrażał całe rodziny", jakobym był największym w kraju wrogiem neopogan, typowym dzikim wolnorynkowcem wolącym podeptać jakiekolwiek wartości dla idei zysku za wszelką cenę, no i oczywiście jakoby moje argumenty były pozbawione merytoryki.
Ten ostatni zarzut, to oczywiście wyraz totalnej słabości intelektualnej tego środowiska, ponieważ to, co ja przedstawiłem, to po prostu stanowisko naukowców, natomiast rodzimowiercy poczuli się urażeni, gdyż podświadomie wiedzą, iż poza ślepą wiarą w mity i dogmaty nie mają praktycznie nic, jeśli chodzi o jakąkolwiek racjonalną teologię rodzimowierczą, więc jak jeden mąż histerycznie atakują tego, kto im to wypomniał - jak zwykli katole ze wsi, których mentalność niestety to środowisko przejawia. Zresztą faktyczna teoria na ten temat jest taka, iż chrzest Polski w mentalności ludu wiejskiego nie zmienił za wiele - nadal zabobon goni zabobon, zmieniło się tylko imię boginii wegetacji z Mokoszy czy Dziewanny na Maryję Matkę Boską Zielną, a reszta pozostała taka sama. Jako, że współczesne rodzimowierstwo nie dostrzega ewidentnego błędu, którym jest rekonstruowanie tejże religii na gruncie religijności ludowej, wiejskiej - a więc zupełnie nie przystającej do realiów życia w XXI-wiecznym mieście, i nie mającej również za wiele wspólnego z faktyczną rodzimą wiarą klasy rządzącej tymi ziemiami przed 1000 lat - mamy do czynienia z wyjątkowym teatrem absurdu i groteski, czyli rzeczonym składaniem chleba w lesie przez mieszczuchów odzianych w worki po ziemniakach, i wyobrażających sobie, że są prawdziwymi spadkobiercami słowiańskiej religii. No groteska.
I oni się o to obrażają, jak płaczliwe panienki, zamiast spojrzeć na siebie z większym dystansem. Sam lubię czasem pobiegać odziany w powietrze i wytarzać się porządnie w ściółce, śpiewając Pieśń Żerców, ale nie obrażam się, gdy ktoś powie mi, że jestem popierdolony.
A przecież w mej rzeczowej krytyce rodzimowierstwa nie użyłem nawet tak mocnych słów. O co więc raban?
Wszystko tkwi w psychologii, a raczej psychozie zbiorowego opętania przez dogmat - co jest typowe dla sekt. Wyłącza to rozum, a więc aktywność płatów czołowych, a zaczyna wariować ciało migdałowate, ośrodek 'myślenia magicznego' i agresji. Kelthuz jest zły i jest wrogiem, i nie wolno mu nas krytykować, bo nas to obraża. Ostatni raz to słyszałem od bandy katoli, które wpadły w histerię, gdy przekazałem im fakt, że Jezus nigdy nie istniał. A, co ciekawe, co bardziej oderwani od rzeczywistości sekciarze, pardon, rodzimowiercy, zarzucają mnie ślepy fanatyzm. Zastanawiam się, co mają na myśli. Jeśli dążenie do prawdy bez względu na emocje i ilość obrażonych przez fakty ludzi jest właśnie tym fanatyzmem - to tak, jestem kurewskim fanatykiem prawdy, żelaznej logiki, faktów, dowodów empirycznych, i poprawnego wnioskowania z nich. Do tego bezwzględnym wrogiem zabobonów, dogmatów i bezrozumnego bełkotu, który troglodyci intelektualni przemycają pod nazwą "wiary".
Ten swoisty "zakaz" krytykowania ich, bo niby to ich "obraża", to przecież częsta śpiewka w tym postmodernistycznym świecie przymusowego egalitaryzmu, który pragnie ocenzurować każdą krytyczną opinię, opartą na logicznych argumentach, ponieważ wg postmodernistycznych egalitarystów, ergo lewaków intelektu, każda opinia jest równej innej, jako iż prawdy nie ma. Na szczęście ludzie rozumni nie wierzą ani w równość ludzi, ani w równość poglądów, ani tym bardziej opinii - ponieważ prawda istnieje, a kłamstwo nią nie jest. Lewactwo tego nie może zaakceptować, więc reaguje zawsze histerycznie i agresywnie, gdy dogmat równości jest podważany. I to ma miejsce również w tym przypadku.
Coś jeszcze?
Niektórzy nieco skąpiej obdarzeni przez naturę inteligencją często pytają, dlaczego w mojej muzyce poruszam tematykę słowiańską, rodzimowierczą również, a potem "wygaduję takie złe rzeczy". Aj waj, gewalt! Tematyka rodzima, wyposażona w epicką formę i rozmach, dostarcza wrażeń estetycznych i, można tak to ująć, duchowych - ponieważ jest pełna siły, mocy, autentycznego przesłania bohaterskiego i surowej, nieskalanej miałkością, postawy człowieka wobec świata. I to jest właśnie neopogaństwo w sztuce, to, o czym pisali Stachniuk, Wacyk, Rand, i co wykonywał Szukalski. CZYNEM SIĘ ZNACZY DŁOŃ MĘŻA!

Składanie chleba w lesie i płaczliwa lewacka walka o prawa pogan, to przecież wspakultura i żenada po całości!

Zaorany Grzegorz Kołodko

Audycja z dn. 2 lipca 2011 roku.
Dziś zajmiemy się postacią profsora Grzegorza Kołodki, i tym, co ostatnio napisał i zatytułował "Nowym planem gospodarczym dla Polski".
Przede wszystkim zacznijmy od właściwej introdukcji. Grzesiek, jesteś tępym keynesistowskim ćwokiem, a to, co piszesz, dyskwalifikuje cię zupełnie w oczach poważnego ekonomisty.
Po tym wprowadzeniu możemy przejść do treści artykułu tego zasrańca.

"Czas biegnie. Paradoksalne dla jednych jest to, że znowu nastał okres, kiedy piętrzą się nierozwiązane problemy, gdyż więcej ich przybywa, niż ubywa. Paradoksalne dla innych jest to, że teraz sami muszą przyznać, że mechanizmy rynkowe nie są w stanie ich rozwiązać.

Potrzebna jest dobrze skoordynowana ingerencja państwa. W obecnej sytuacji jej konwencjonalna forma jest już niewystarczająca. Potrzebne są specjalne działania wykraczające poza tradycyjne ramy, zawodzą bowiem zwykłe mechanizmy demokracji. Z punktu widzenia ekonomicznej racjonalności okazują się one mało skuteczne."

Grzesiek, ćwoku, powiedz mi, proszę, jakie to mechanizmy rynkowe nie są w stanie rozwiązać nierozwiązanych problemów? Kiedy to ostatni raz w ogóle władze pozwoliły mechanizmom rynkowym działać? 100 lat temu? Z roku na roku przybywa przepisów i prerogatyw państwa, ingerującego w gospodarkę całkowicie dowolnie i arbitralnie z pomocą swej armii biurokratów. Które to mechanizmy rynkowe miałyby w ogóle działać, by rozwiązać te 'nierozwiązane problemy'? Wiesz w ogóle o czym ty mówisz, keynesistowska spierdolino? Wiesz, czym się charakteryzuje rynek - nie żaden mechanizm, tylko proces, bo działanie rynku - to działanie ludzi, a nie martwej materii. Tylko, by ludzie działali, to trzeba im pozwolić, a nie pod przymusem siły zakłócać proces rynkowy.
Co ty tam jeszcze postulujesz? Dobrze skoordynowaną ingerencję państwa? To znaczy przyznajesz, że dotychczasowa, przesadna ingerencja państwa była źle skoordynowana? Chociaż tyle. Niestety, jako ekonomiczny dyletant, nie znasz najważniejszych pozycji z zakresu ekonomiki interwencjonizmu, a mianowicie książek "Interwencjonizm", "Biurokracja" oraz "Planowany chaos" Ludwiga von Misesa, największego ekonomisty XX w. Jak wiadomo, nie można nazywać się poważnym ekonomistą bez znajomości tych pozycji, więc dyplom komunistycznej uczelni, który posiadasz, kwalifikuje cię jedynie na stanowisko konserwatora powierzchni płaskich w prywatnej firmie.
Wracając do twojej wesołej twórczości, przypomnę ci więc, melepeto, że państwo - tak samo jak rynek - to nie jakiś mechanizm, tylko ludzie. Różnica między działaniem państwa, a rynku jest taka, że relacje na rynku są dobrowolne - a państwo stosuje przymus. Mamy więc do czynienia z zupełnie inną strukturą bodźców oddziałujących na członków aparatu państwa, jak i na ofiary państwowej przemocy, eufemistycznie zwanej ingerencją. Członek aparatu państwa, w odróżnieniu od uczestnika rynku posługującego się systemem cen, jest w stanie kompletnej niewiedzy na temat potencjalnych jak i faktycznych skutków i następstw swoich działań - nie potrzebuje jej, gdyż sukces bądź porażka jego działań tak naprawdę go nie obchodzi. Finansuje swoją działalność pod przymusem zdzierając podatki z sektora prywatnego, a nie zaspokajając żądania konsumentów - więc to, co się stanie po danej ingerencji, mało go obchodzi. Ważne jest dla niego tylko to, że jego bezpośredni przełożony z klucza politycznego jest zadowolony, a strumień zrabowanych obywatelom przychodów pozostaje niezakłócony.
W związku z tym jakakolwiek mowa o "dobrze skoordynowanej ingerencji państwa" to pobożne życzenia intelektualnego onanisty, ale nie poważne stanowisko naukowe. Kołodko o tym nie wie, ponieważ nie rozumie elementarza ekonomii. Istnienie sprzężenia zwrotnego między celem działania a działającym jest czymś oczywistym na rynku, dostarcza działającemu natychmiastowej bądź oczekiwanej w przyszłości odpowiedzi na skuteczność danego działania - czyli np. przedsiębiorca odnotowuje zyski lub straty i w oparciu o nie, czyli o kalkulację ekonomiczną, dopasowuje przyszłe działania do tych informacji otrzymanych z rynku, by rezultaty kolejnych działań bardziej go zadowalały. Urzędnik państwowy nie jest w stanie tego zrobić, ponieważ nie istnieje żaden mechanizm, ani proces koordynacji działań opartych na przymusie i przymusowym ich finansowaniu - poza jeszcze większym przymusem, przychodzącym z góry, od herszta, i od herszta wszystkich hersztów w danym politycznym układzie, dysponującego największą siłą przymusu.
Ale wystarczy popatrzeć, co Kołodko pisze dalej - "zawodzą bowiem zwykłe mechanizmy demokracji. Z punktu widzenia ekonomicznej racjonalności okazują się one mało skuteczne.". Bingo, w rzeczy samej, skurwysynu. Doskonale widzisz, że w demokracji ten instytucjonalny przymus, jako jedyny czynnik koordynujący działanie hordy biurokratycznej, jest za słaby i nie pozwala na takie naginanie rzeczywistości ekonomicznej, o jakiej sobie zamarzyłeś, faszystowski frustracie. Więc nawołujesz już całkiem świadomie do nowego lepszego faszyzmu, nowego planu gospodarczego dla Polski, gdzie archaiczne przesądy demoliberałów będą wyplenione. Czyż nie?

Kolejny fragment tej intelektualnej defekacji:
"Polska, kontynuując dzieło transformacji, powinna powrócić na ścieżkę szybkiego wzrostu gospodarczego rzędu 5-7 proc. rocznie. Aby taka dynamika była długookresowa, rozwój społeczno-gospodarczy musi opierać się na czterech filarach: szybkim wzroście, sprawiedliwym podziale, korzystnej integracji i skutecznym państwie."

No nie ma bata, Polska powinna powrócić do szybkiego wzrostu i już! Też mi odkrycie. Popatrzcie jednak na te slogany: sprawiedliwy podział (oczywiście wg kryteriów Grzesia), korzystna integracja (cóż to za słowozlep? nie wiadomo), skuteczne państwo (czyli po prostu bardziej bezkarni urzędnicy).

'Kroczenie taką ścieżką może doprowadzić do dochodu na mieszkańca ok. 35 tys. dol. (wg parytetu siły nabywczej) już w połowie następnej dekady."

No nie ma bata, po prostu musi doprowadzić, bo Grześ Kołodko tak mówi. Przypomnę ci więc, że w połowie następnej dekady dolar będzie wart tak mało, że spokojnie 35 tys. USD per capita przekroczymy, więc twój plan się ziści, choć może niekoniecznie w tej postaci, o jakiej śnisz mokre sny.

"Wymaga to wszakże konsekwentnie realizowanej strategii zrównoważonego rozwoju, przy czym chodzi o równowagę w trzech fundamentalnych aspektach: równowaga ekologiczna (imperatyw przechodzenia na technologie materiało- i energooszczędne), równowaga społeczna (imperatyw mniejszego zróżnicowania w podziale dochodów i radykalnego ograniczenia zakresu wykluczenia społecznego, w tym bezrobocia), równowaga ekonomiczna (imperatyw kontrolowanego deficytu na rachunku obrotów bieżących oraz limitowany deficyt budżetu i zadłużenia publicznego)."

No tutaj już mamy srogi ejakulat pełen sloganów i nowomowy. Oczywiście ani słowa o przedsiębiorczości, wzroście udziału sektora prywatnego, zaspokajaniu potrzeb konsumentów. Wszystko podporządkowane faszystowskiej wizji proroka Grzegorza, ciskającego imperatywy!
Jak więc rozumieć ten bełkot?
Równowaga ekologiczna - niestety, tylko rynek jest w stanie zdecydować, kiedy przejść na technologie bardziej materiało- i energooszczędne, a więc kiedy konsumenci będą dysponować na tyle dużą siłą nabywczą, by bez obniżenia swojej użyteczności nabywali produkty wykonane w droższej technologii. Ingerencja państwa w tym zakresie oznacza z jednej strony zubożenie konsumentów, odebranie im możliwości decydowania, a z drugiej - zakłócenie rynkowego procesu wdrażania nowych technologii wg rachunku ekonomicznego. Oczywiście ktoś taki, jak Grzegorz Kołodko, który nigdy nie prowadził własnej firmy z prawdziwego zdarzenia, takie pojęcia jak 'rachunek ekonomiczny' traktuje jak jakieś burżuazyjne zabobony. Wszak liczy się tylko IMPERATYW! Niestety, jak działa państwowy imperatyw w kwestii wdrażania tzw. zielonych technologii, to widać - zapaść przemysłu, spadek poziomu życia, gigantyczny wzrost kosztów utrzymania dla najmniej zarabiających.
dalej...
Równowaga społeczna - ograniczenie zakresu wykluczenia będzie niestety niemożliwe, jeśli wprowadzi się imperatyw równowagi ekologicznej, ale spójność logiczna nigdy nie była mocną stroną nazistowskich wypierdków jak Kołodko. Nie mogę też pojąć obsesji tych zwierząt na punkcie mniejszego zróżnicowania w podziale dochodów, tak, jakby istnienie ludzi bardzo bogatych, obok bogatych, średniozamożnych i najmniej zarabiających, było jakimś groteskowym, ohydnym wynaturzeniem. Przypomnę, że ludzie nie są równi, i ci najbardziej pracowici, przemyślni i obdarzeni talentem przedsiębiorczym, najlepiej są w stanie zaspokoić żądania konsumentów - więc stają się bardzo bogaci, bo konsumenci ich wynagradzają hojniej, niż innych uczestników rynku. Istnienie bardzo bogatych jest więc oznaką zdrowia gospodarki. Jak więc Kołodko zamierza zredukować to zróżnicowanie w podziale dochodów? Można się tylko domyślać, iż chodzi o ulubioną przez keynesistów EUTANAZJĘ rentierów...
Słowo-klucz - wykluczenie społeczne, w sumie nie wiadomo, o co chodzi. Wykluczony społecznie to był niewolnik w starożytnym Rzymie, parias w społeczeństwie kastowym, czy bezprizorny w sowieckiej Rosji - o więźniach Gułagów nie wspominając. We współczesnym kraju socjaldemokratycznym nikt nikogo społecznie nie wyklucza, wręcz przeciwnie - wszystkie państwowe instytucje wszak z tym mitycznym wykluczeniem walczą. Zwłaszcza przez dawanie nierobom pieniędzy, i tym podobne praktyki. Skutek jest właśnie taki, że zwiększa się liczba nierobów - a więc ilość gęb do wyżywienia, a produktywność gospodarki proporcjonalnie nie wzrasta, jak miałoby to miejsce w ustroju rynkowym, gdzie praca na rzecz konsumenta jest czymś normalnym. Reasumując, to państwo opiekuńcze wyklucza sporą część ludzi społecznie, przez dawanie zasiłków, co permanentnie wyrywa ich ze społecznego podziału pracy i integracji z życiem społeczności.
Znowuż jest to zagadnienie za trudne dla Kołodki, który woli opierać się na schematycznych hasłach, zamiast dogłębnie poznać zagadnienie.
Słuchaczom Radia Żelaza nie muszę też chyba tłumaczyć, że plaga bezrobocia to nieodłączny element państw opiekuńczych, w tym Polski, gdzie zasiłki dla bezrobotnych oraz wysokie pozapłacowe koszty pracy tworzą grupy ludzi, którym nie opłaca się pracować - oraz grupy przedsiębiorców, którym nie opłaca się nikogo zatrudnić. Abecadło ekonomii, poza intelektualnymi możliwościami profesora Kołodki.
Co mamy dalej?
Równowaga ekonomiczna - imperatyw kontrolowanego deficytu! Cóż za odkrycie, godne Nobla!! Ale dlaczegóż tylko kontrolowany deficyt, i przez kogo niby? Zakaz deficytu - zakaz zadłużania przyszłych pokoleń, to jest odpowiedź na problem długu publicznego, a nie jakieś półśrodki. No ale znowuż muszę się przyczepić do braków praktyki biznesowej Grzesia. Po prostu ten człowiek nie wie, że prywatna firma, której doradzałby "kontrolowany deficyt", po paru latach padłaby na pysk, ponieważ żaden inwestor nie finansowałby firmy tak finansowo niepłynnej. Ale że państwo może zdzierać z ludzi podatki przemocą, to dla Grzesia stan permanentnego zadłużenia jest czymś normalnym. Obywatel nie może sprzedać swych udziałów w tak źle zarządzanym państwie.

Cóż, w dalszej części artykułu Kołodko wreszcie napisał coś z sensem - a mianowicie, iż niezbędne jest ekhm 'względne zrównoważenie finansów publicznych' i redukcja wydatków. Niestety dodał, iż również zwiększenie dochodów poprzez podniesienie podatków. Ah, ci keynesiści, niewolnicy tegoż nieszczęsnego równania, nie rozumieją, że zasoby odciągane z gospodarki czy to poprzez podatki - czy poprzez wydatki rządu - to właśnie przyczyna gospodarczych niepowodzeń, niskiego realnego wzrostu, bezrobocia, małej konkurencyjności firm, załamania się eksportu itd. Im mniejszy budżet państwa, tym lepiej dla gospodarki, ponieważ wtedy może działać efektywnie prywatna przedsiębiorczość, zaspokajając żądania konsumentów. Ale jest chyba jasne, że dla Kołodki i reszty faszystów to nie konsument i jego szczęście są celem gospodarki, tylko IMPERATYWY wzięte kompletnie z powietrza, i mokrych snów o potędze proroka Grzegorza.

W dalszej części artykułu Kołodko wymienia 9 punktów granicznych planu dostosowania fiskalnego, ale to już pozostawiam słuchaczom do oceny i wyciągnięcia wniosków. Nie będzie to trudne.

Grzegorz Kołodko to typ człowieka, który w latach 30-stych tworzyłby jakże efektywne plany ożywienia gospodarki Niemiec przez jak najbardziej efektywną likwidację firm żydowskich i alokowanie uwolnionego w ten sposób kapitału, by minimalizować wykluczenie społeczne niemieckiej klasy robotniczej. Bo przecież mechanizmy rynkowe zawiodły, czyż nie?
On doskonale wie, że nie zawiodły - tylko nie pozwolono im działać. Nie pozwolono, by takie szuje jak on, na stanowiskach urzędniczych, mogły zabawiać się przestawianiem pionków na ekonomicznej szachownicy. Pogrobowiec Keynesa i Hitlera, Grzegorz Kołodko, to niebezpieczny szaleniec, nikczemny amoralny makiawelista, którego jedynym celem jest zniszczenie gospodarki rynkowej i oddanie władzy nad ludźmi biurokratycznej kaście Nadludzi, którym już nikt się nie sprzeciwi - a na tronie Naczelnego Planisty zasiądzie sam prorok Grzegorz.

Ty kurwo ty kurwo ty kurwo ty kurwo TY KURWO

Czy w Polsce panuje kapitalizm?

Audycja z dn. 1 lipca 2011 roku
Wielu słuchaczy prosiło, bym poruszył temat filmików użytkownika YouTube o nicku ThorSupremeCommander, które są przykładem jawnej manipulacji i szerzenia ekonomicznych bzdur. Istotnie, już od paru lat ta osoba umieszcza materiały propagandowe z zakresu narodowego-socjalizmu i tym podobnych lewackich ideologii, więc przyda się porządne oranie melepety.
Oczywiście już sam nick jegomościa wskazuje, że mamy do czynienia z totalitarystą. Thor - imię nordyckiego boga piorunów, ukochanego przez nazistów i ich spadkobierców, oraz Supreme Commander czyli wódz naczelny, nawiązanie do funkcjonariusza Królestwa Prus jak i skompromitowanej II Rzeczypospolitej, będącej rzecz jasna spadkobierczynią tradycji pruskiego socjalizmu państwowego.
Ale przejdźmy do meritum treści umieszczanych przez ThorSupremeCommandera.
Przede wszystkim, on powtarza w każdym filmiku, że w Polsce od 20 lat panuje, wprowadzony siłą i podstępem, a jakże - ultraliberalny wolnorynkowy kapitalizm, co nie bierze jeńców. Nie wiem, co trzeba brać, żeby wygadywać takie bzdury. Na indeksie wolności gospodarczej Fundacji Heritage Polska od samego początku transformacji ustrojowej zajmuje najniższe pozycje z krajów europejskich, więc już samo to powinno zrewidować poglądy co do rzekomego ultraliberalizmu panującego w Polsce. Owszem, w 1988 r. gdy weszła ustawa Wilczka, Polska nagle stała się krajem wolności gospodarczej, i w ciągu 2 lat powstało w kraju mnóstwo prywatnych firm a ludzie robili fortuny. Jednak od momentu zapanowania w Polsce najlepszego ustroju na świecie, czyli demokracji parlamentarnej, obszar wolności zaczął być gwałtownie i regularnie ograniczany. Na jego miejsce wprowadzano, zgodnie z zaleceniami z Brukseli i Paryża, ustrój tzw. społecznej gospodarki rynkowej, czyli po prostu narodowy-socjalizm, państwo opiekuńcze z wszechwładzą urzędników, milionem regulacji, nakazów, zakazów, i tylko z formalnie funkcjonującym rynkiem i własnością prywatną. Więc nie wiem jak ThorSupremeCommander może uważać ustrój wyzysku człowieka przez urzędnika za 'ultraliberalny kapitalizm', skoro w porównaniu do ukochanej przezeń Szwecji, założenie firmy w Polsce kosztuje miesiąc więcej czasu, udręki i niezliczonej ilości formularzy.
Przypomnę może taki drobny szczegół, iż kapitalizm to ustrój własności prywatnej - a tej w Polsce się nie uświadczy, gdyż wszechwładza urzędników i brak faktycznej ochrony prawnej własności powodują, iż prywatny właściciel jest nim tylko na papierze, ale realnie kontrolę nad własnością dzierży urzędnik. Choćby w kwestii tak prozaicznej, jak pozwolenie na budowę na własnej ziemi, czy ścięcie drzewa - o prowadzeniu biznesu nie mówiąc - wszędzie decyduje bura suka za urzędniczym biurkiem.
To ma być ten ultraliberalny kapitalizm? Odpowiesz mi na to ThorzeCommandorze?
Dosyć dobijający głupotą autora jest filmik o potrzebie podniesienia płacy minimalnej. Skutki ekonomiczne tego zjawiska omawialiśmy w audycji nr 2, poświęconej faszystowskiemu idolowi młodzieży wiejskiej, Grzegorzowi Napierniczakowi, więc nie będziemy powtarzać tutaj banałów. Co to w ogóle za pomysł, by państwo wpierdalało się w dobrowolne umowy między pracodawcą a pracobiorcą dotyczące wysokości płacy? Dodać do tego jeszcze faszystowski kodeks pracy - i mamy oto powód, dlaczego żaden normalny przedsiębiorca nie zatrudnia w firmie ludzi na umowę o pracę. Po prostu go nie stać. Niestety, tępe brunatno-czerwone pały pokroju ThoraSupremeCommandera, młodych lewackich pismaków (jak Tadeusz Markiewicz) i związkowców jakoś tego zrozumieć nie mogą - może dlatego, że sami nigdy nie prowadzili własnej firmy, i nie mają pojęcia w ogóle na czym polega przedsiębiorczość - na zaspokajaniu potrzeb konsumentów, stąd się biorą pieniądze w firmie, nie spadają z nieba, wyobraźcie sobie. No chyba że uważacie, iż firmy powinny głównie starać się o dotacje z Unii.
Thor coś biadolił, że na zachodzie jakoś przedsiębiorcy mogą pozwolić sobie na zatrudnienie pracownika o tych samych kwalifikacjach za wyższą płacę, niż osobę na porównywalnym stanowisku w Polsce. Istotnie. Z czego więc wynika różnica? Różnica wynika z ilości zainwestowanego kapitału na głowę. Na zachodzie kapitału na głowę przypada znacznie więcej, i jest on lepiej zainwestowany - tzn. konkretnie jest zainwestowany przez prywatne firmy w zwiększenie produktywności pracy. Dzięki temu pracownik na zachodzie ma wyższą produktywność, niż taki sam pracownik w Polsce, gdzie tego kapitału zainwestowanego w faktyczne produktywne stanowiska jest znacznie mniej - 40 lat komunizmu, i 20 lat postkomunizmu zrobiło swoje. Gdyby faktycznie od 1990 r. panował w Polsce ultraliberalny niemaprzeproś kapitalizm, jak opisuje to ThorSupremeCommander, to prywatny sektor zdołałby zainwestować w podniesienie produktywności pracy znacznie wyższe sumy, i co za tym idzie średnia płaca w Polsce nie odbiegałaby od średniej w Unii. Ale nie mamy kapitalizmu, tylko biurokratyczny etatyzm, gdzie prywatna przedsiębiorczość, zwłaszcza w sektorze małych i średnich firm, jest zduszona w zarodku, a wielkie firmy to głównie państwowe molochy, generujące koszty, a nie nowy kapitał.
I oto jest przyczyna niskich płac w Polsce. Coś jeszcze?
Z powodu braku kapitalizmu nie mamy też kultury biznesowej i etyki pracy, ponieważ z racji opresyjnego charakteru władzy urzędników, następuje negatywna selekcja wśród przedsiębiorców, i na szczyt dochodzą nie ci, którzy wydajnie zaspokajają życzenia konsumentów - lecz ci, którzy wydajnie zaspokajają żądania urzędników. A to są dwie całkowicie różne od siebie grupy charakterów. Oznacza to li tylko, iż większość przedsiębiorców w Polsce ma cechy charakterologiczne typowe raczej dla psychopatów i socjopatów, manipulantów - a nie ludzi normalnych, ponieważ tylko będąc obdarzonym takimi cechami można przetrwać w środowisku permanentnego zagrożenia ze strony innych socjopatów, a mianowicie urzędniczego aparatu pasożytnictwa i opresji.

Dziękuję za uwagę. A czy ty naplułeś dziś biurwie w ryj?

Szkoła austriacka dla opornych

Audycja z dn. 21 czerwca 2011 roku
Wyraziłem się nieściśle - nie ma nic przeciwko temu, żeby droga była prywatną własnością. Natomiast mam wątpliwości do jednej rzeczy: prawo własności powinno pozwalać na swobodne dysponowanie drogą przez właściciela. Mogłoby to doprowadzić do sytuacji, że właściciel wyłącza drogę z użytkowania wg swojego widzimisię. Z tego powodu czy nie lepiej byłoby zostawić drogi pod jurysdykcją państwa, ale oddać je w zarządzanie prywatnym podmiotom?
raczej rzadko można by było spotkać drogę, której właścicielem byłaby jedna osoba, podatna na irracjonalne widzimisię. Zbudowanie i utrzymanie drogi to poważna inwestycja, w którą angażuje się wiele podmiotów - tworząc korporację, z zarządem i akcjonariatem. Umowy z użytkownikami (biznesy lokalne, zarządcy osiedli mieszk.) zawierane są na lata. Kto ryzykowałby straty i proces w sądzie o łamanie warunków umowy z powodu widzimisię 'szalonego' menadżera czy współwłaściciela? Tylko na głębokiej prowincji takie rzeczy mogłyby się zdarzyć - a i tak zawsze rynek znajduje optymalne rozwiązanie, o ile żaden podmiot nie ma monopolu na przemoc.

Podobnie rzecz się ma z wodami i lasami. Co z dostępnością lasów? Co z ochroną zwierzyny? Jaki status miałyby np. parki narodowe?
twórcza funkcja przedsiębiorcy służy znajdywaniu optymalnych rozwiązań. Np.
 Ludzie chcą chodzić do lasów? Jak bardzo chcą? czy model pay-as-you-go będzie efektywny? nie wiadomo. trzeba sprawdzić, od tego są konkurujący ze sobą przedsiębiorcy na rynku. Może model z abonamentem rocznym wliczonym do czynszu, pozwalający na wypoczynek w endorsowanych zagajnikach? A może reklamodawcy umieszczą kukułki śpiewające dżingle reklamowe w lasach?
Whatever works, dude. Konsument zdecyduje.
Przecież już sam fakt, że Ciebie martwią takie sprawy, i spore grono osób również, znaczy że potencjalny przedsiębiorca w tej branży będzie musiał wziąć je pod uwagę i zaspokoić Wasze żądania - FOR A PRICE, rzecz jasna, i tylko rynek może tę cenę ustalić. Bez rynku i bez własności, jak wiadomo, tej ceny usługi umownie nazwanej "I really do give a damn about it" nie można ustalić, więc tak naprawdę nie wiadomo, czy pieniądze zdzierane w podatkach na lasy czy ochronę przyrody są wydawane zgodnie z życzeniami obywateli, czy jest ich optymalna ilość, czy idą tam, gdzie powinny wg wartościowań poszczególnych zainteresowanych. Z reguły nie. Więc rozwiązanie rynkowe z definicji zaspokaja znacznie lepiej sumienie osób faktycznie zainteresowanych.

Dla mnie szkoła austriacka to idealna propozycja dla społeczeństwa jednostek racjonalnych, w którym nie ma miejsca na realizację destrukcyjnych popędów, a jedynie oświeceniowych, pogodnych celów. Jest to komunizm przenicowany. Nie przeczę, że dla niektórych to właściwa droga i właściwa idea, podobnie jak właściwą drogą wydawać się może z takiego samego punktu widzenia komunizm. Trzeba jednak pamiętać, że freudowskie destrudo czyhające za każdym węgłem nie traciłoby czasu i czym prędzej wetknęło żelazny drąg w szprychy rozpędzającego się koła austriackiej ekonomii ;)
Ustalmy może wreszcie, bo sporo osób nie łapie, że to dwie różne rzeczy.
Szkoła austriacka, to nurt w ekonomii, charakteryzujący się najbardziej trafną metodologią analizy i opisu zjawisk gospodarczych. Szkoła austriacka, jako Wertfreiwissenschaft, nie stanowi gotowej propozycji ustrojowej dla żadnego społeczeństwa, ponieważ tym się nie zajmuje. Propozycje ustrojowe, to twory filozofii politycznej, i w naszym przypadku jest to libertarianizm, zwany też ładem bezpaństwowym. Szkoła austriacka stanowi tu tylko narzędzie analizy wszelkich procesów gospodarczych, hipotetycznych jak i mających miejsce na naszych oczach - ale niczego nie proponuje per se.
Stąd Twój powyższy wywód jest chybiony. Szkoła austriacka jest w stanie, dzięki swojej metodologii wychodzącej z aksjomatu ludzkiego działania, podać efektywność danej polityki ekonomicznej - lub też uświadomić dociekającego, iż zbyt dużo tu niewiadomych, wynikających ze zmienności preferencji osób uczestniczących w danym zdarzeniu, więc wszelka prognostyka byłaby czczym wróżeniem z fusów (inne szkoły ekonomiczne są mniej pokorne, i zaraz zabrałyby się za modelowanie ekonometryczne, którego wiarygodność wynosi 50%: "może tak, ale może nie" - i nawet Noble za to dają). I to zależy od decydującego, czy uzna argument ekonomisty austriackiego - czy też go zlekceważy, tym samym próbując oszukać rzeczywistość.
Żaden teoretyk austro-libertarianizmu nie zakłada absolutnej racjonalności jednostek ludzkich, gdyż doskonale wie, że nie istnieje żaden homo oeconomicus szkoły klasycznej - lecz homo agens, człowiek działający. Działający by osiągnąć swe cele, choćby najbardziej irracjonalne, najbardziej irracjonalnymi środkami. I to jest właśnie aksjomat działania, fundament metodologii ASE, najbardziej realistyczne założenie w historii myśli ekonomicznej. Subiektywne wartościowanie -> chęć poprawy stanu zastanego -> dobór środków -> działanie -> efekt. Często kiepski (podmiot ponosi stratę). Ale zawsze mający miejsce w świecie zamieszkiwanym przez ludzi. W czym tkwi sedno? W tym, że różni ludzie mają różne wartościowania i hierarchie celów, i nie można ich poznać z pozycji neutralnego obserwatora - są one całkowicie subiektywne, i ukryte - znane (często w sposób niemożliwy do wyartykułowania) jedynie przez daną osobę-podmiot gospodarujący. Ekonomia może jedynie powiedzieć coś o ŚRODKACH - te, w postaci dóbr ekonomicznych, są rzadkie i ograniczone - więc podlegają ekonomizacji w procesie działania. Homo agens musi się zdecydować jakich środków użyje do realizacji postawionego celu. Zaczyna więc wartościować również te środki, przenosi jakby część tej subiektywnej wartości celu na fizyczne oraz niematerialne dobra, które uznał za środki działania. Suma zużytych środków, a także czasu i wysiłku musi w rezultacie dać cel (produkt) wyceniony subiektywnie przez działającego wyżej, niż środki - inaczej człowiek nie podjąłby działania w ogóle. Dopiero EX POST człowiek może stwierdzić, że jednak osiągnięty cel okupiony był wyższym kosztem, niż się spodziewał - suma środków przewyższyła subiektywną wartość celu. Mówimy wtedy o ekonomicznej stracie. Ale EX ANTE homo agens wartościował sumę środków NIŻEJ, niż spodziewany cel - inaczej nie podjąłby działania.
I to jest właśnie twardy rdzeń ekonomii austriackiej. W ten sposób tworzy się system cen - gdy dochodzi wymiana między dwoma działającymi ludźmi, i posiadane przez obydwu różnorodne środki (czynniki produkcji), wartościowane odmiennie, są wymieniane, by służyć każdemu z uczestników do realizacji innych, różnie wycenianych celów. Czynniki, które ktoś wycenił zbyt nisko i sprzedał przedsiębiorczej osobie, ta druga łączy w taki sposób, że osiągnięty cel (produkt) znacznie przewyższa pod kątem subiektywnej dla niej wartości sumę wartości czynników, czasu i pracy. Przedsiębiorcza osoba osiąga zysk. Itd. itp.
Teraz wystarczy to logicznie rozwinąć dla zaawansowanej gospodarki - i wszystko jasne.

Każda instytucja zaburzająca czy ingerująca w proces ludzkiego działania, subiektywnego wartościowania, doboru środków, hierarchizacji i realizacji celów - niszczy ten delikatny aspekt człowieczeństwa, gasząc jakiekolwiek symptomy ludzkiego geniuszu. Oczywiście, trzymając się zasady Wertfrei, możemy tylko skonstatować - jeśli zależy komukolwiek na tym, by ludzka kreatywność i innowacyjność mogły owocować w coraz wyższym dobrobycie dla coraz większej liczby ludzi, większym pokojem społecznym i międzyludzką współpracą - to ekonomia mówi: RYNEK MUSI BYĆ WOLNY. WŁASNOŚĆ MUSI BYĆ PRYWATNA. NIE MOŻE BYĆ MONOPOLU NA PRZEMOC.
Natomiast jeśli zależy komuś na tym, by jedni bogacili się kosztem drugich, a ludzka kreatywność była duszona, przy czym ogólny dobrobyt będzie obniżał się stopniowo, tym samym zubażając również tych bogacących się pasożytów - to proszę bardzo: więcej kontroli, więcej podatków, więcej zinstytucjonalizowanej przemocy, zawieszenie własności prywatnej, ingerowanie we wszelkie procesy gospodarcze i subiektywne decyzje ludzi. Rezultaty będą opłakane. Ale co kto lubi.

Neopoganie kontra rozum

Audycja z dn. 9 czerwca 2011 roku.
Od jakiegoś czasu hermetyczne środowisko neopogan z forum Rodzimowierczego Biuletynu Informacyjnego wyraża swoje frustracje wobec mej osoby, po tym jak opublikowałem krótki acz dosadny artykuł "O daremności rodzimowierstwa".
Pomimo bardzo logicznych i racjonalnych argumentów tam zawartych, dotknięci widać głęboko rodzimowiercy zaczęli wylewać na mnie kalumnie i płaczliwe zarzuty o "zdradzie" ideałów itp itd., oczywiście pomijając meritum sprawy, a więc słabość ich stanowiska.
Przypomnę może jak sam trafiłem na neopogaństwo, rodzimowierstwo itd.
Pod koniec lat 90tych, kiedy inspiracje czerpane z muzyki metalowej przełożyły się również na zainteresowanie filozofią Nietzschego, Schopenhauera, twórczością Goethego i naszych rodzimych wieszczów, dzięki raczkującemu internetowi trafiłem na pierwsze strony, gdzie poruszana była duchowość i wierzenia zarówno Słowian jak i Skandynawów, oraz informacje o restytucji dawnych wierzeń współcześnie. Świeżość, witalność, bezkompromisowość biły z neopogańskich postulatów, i było to coś zupełnie odmiennego od mdłego codziennego katolictwa, laickiego humanizmu czy innych wspakulturowych nurtów współczesnego świata. Jakoś bardzo szybko trafiłem na strony wydawnictwa Toporzeł, gdzie zamieszczone były w pełnej zawartości książki niejakiego Jana Stachniuka, tytułującego się pseudonimem Stoigniew, lidera przedwojennej organizacji neopogańskiej Zadruga, filozofa kultury. Zgłębiłem materiał w szybkim tempie, i byłem i nadal jestem pod wielkim wrażeniem diagnozy, do jakiej doszedł Stachniuk a propos naszego polskiego charakteru narodowego, i jego teorii wspakultury. Oczywiście jako człowiek młody, niedysponujący taką wiedzą ekonomiczną i polityczną, jak obecnie, nie dostrzegałem wielu sprzeczności w proponowanych przez Stachniuka rozwiązaniach czysto ekonomicznych itp. Nie jest to jednak istotne w tej przypowieści. Jak widać, mój wstęp do neopogaństwa odbywał się z pozycji filozoficznych, światopoglądowych i racjonalnych - a nie religijnych i mistycznych. Stachniuk napisał: "Bałwany zostawmy bałwanom". Całe neopogaństwo Zadrugi było symboliczne, a nie dosłowne; ateistyczne i materialistyczne - a nie spirytualistyczne. Nakierowane na człowieka, a nie na duchy i bóstwa; nakierowane na władczość człowieka nad przyrodą, a nie jego uległość wobec niej. I jaskrawo tu widać różnice między tym, co reprezentuje neopogańska filozofia Zadrugi, a tym, w co faktycznie wierzą tzw. rodzimowiercy. Oczywiście nie należy wrzucać wszystkich do jednego wora, ale dosyć wczesny kontakt z Rodzimym Kościołem Polskim utwierdził mnie w przekonaniu, jaką ułudą i humbugiem jest ruch rodzimowierczy. Otóż RKP to ludzie, którzy Jahwe zastąpili Świętowitem; teiści par excellance, z elementami new age i wszechtolerancji, mistycy w pełnym tego słowa znaczeniu. Faktycznie wierzący w istnienie Peruna, licha, wodników i płanetników - przynajmniej tak twierdził raz ich lider, niejaki Gniewko. No wybaczcie, nie jest to nawet śmieszne. Ale pomijając nawet te aspekty mistyczne, filozoficznie oczywiście RKP jest gorsze nawet, niż zabobonny prowincjonalny katolicyzm. Zostawmy więc temat RKP, zresztą nie mam wieści na ich temat od lat.
Bardziej wyrazistymi grupami neopogańskimi była m.in. Rodzima Wiara, czy Niklot - w odróżnieniu od Rodzimej, nie związek wyznaniowy lecz stowarzyszenie metapolityczne. Ale również i RW nie stroniła od zdefiniowania się politycznie. Oczywiście tutaj najwięcej widać inspiracji myślą Stachniuka. Niestety, sama formuła związku wyznaniowego jest filozoficznie sprzeczna z racjonalizmem, który cechował Zadrugę. Stąd budzić muszą pusty śmiech próby członków Rodzimej Wiary określenia np. co dzieje się z duszą po śmierci, tudzież inne wolty na pograniczu mistycyzmu i newage'owej pseudonauki. Stachniuk przewracałby się w grobie, gdyby to widział.
Ale w czym rzecz. Neopoganie, to zazwyczaj ludzie bardzo uprzedzeni do zdrowego rozsądku, mimo iż malują się jako ludzie racjonalni, nieczuli na katolicki zabobon. A jednak, są oni kompletnie głusi choćby na argumenty historyków, przeczące ich mitom np. dotyczących genezy rycerskich herbów - gdzie każdy neopoganin chciałby widzieć runy, symbole bogów, czy sarmackie tamgi. Itp. Neopoganin wszędzie chce widzieć pogaństwo, dławione katolickim uciskiem. Mityczny katolicki ucisk, to też sroga patologia umysłowa wśród neopogan. Nie są w stanie przyjąć do wiadomości, że wierzenia Słowian to był prymitywny zabobon, który nie mógł się zachować w zadowalającej ich formie nawet, gdyby Polska zwlekała z chrystianizacją, gdyż zwyczajnie nie było jednej uniwersalnej religii słowiańskiej, lecz plemienne wierzenia i zwyczaje, różniące się między poszczególnymi regionami. Wierzenia Słowian połabskich faktycznie w pewnym momencie zyskały spójną, wyrazistą i imponującą formę, gdy, jako reakcja na wojującą chrystianizację, legły u podstaw teologii politycznej Połabian przeciwstawiającym się ekspansji Sasów i cesarstwa niemieckiego. Wtedy i tylko wtedy miały one znaczenie. Robienie z tego religii w dzisiejszych czasach, gdy wiemy, że "nie ma bogów w niebiosach" (jak śpiewał Quorthon w Bathory), a więc negowanie rozumu i próba zaprzeczenia rzeczywistości poprzez fałszywy triumf irracjonalnej woli - to po prostu troglodytyzm. Ale nie będę powtarzał argumentów z mojego artykułu.
Dlaczego neopoganie tego nie widzą? Gdyż niczym nie różnią się od zabobonnych katoli, których tak nie cierpią. Jest to ten sam irracjonalizm, ignorancja, zaślepienie wywołane brakiem wiedzy, ale i brakiem umiejętności krytycznego spojrzenia i refleksji - znamię myślenia totalitarnego.
Filozoficznie to, co reprezentują neopoganie, to bełkot. Zwyczajny bełkot. Nienawiść do wszystkiego, co katolickie, sprawia, że nawet wykształceni i teoretycznie inteligentni przedstawiciele rodzimowierstwa, kompletnie ignorują dorobek katolickiej teologii i antropologii, przez co negują większą część europejskiej cywilizacji. Tzn. oczywiste jest, że tego dorobku po prostu nie znają, i nie zapoznają się z nim, bo przecież to katolickie więc musi być z góry złe i fałszywe. Co z tego, że wydedukowane rozumowo. Liczy się objawienie od bogów, co nie?
W ogóle rozum to dla neopoganina tak naprawdę jakieś burżuazyjne (a jakże!) wynaturzenie. Materializm i racjonalizm - a fe! Więc jak można z takimi osobami w ogóle dyskutować? Wrzuci sobie w awatar gębę barona Evoli, by pokazać jaki to jest fajny, bezkompromisowy obrońca solarnej tradycji aryjskiej - i wówczas racjonalne argumenty się go nie imają. Polilogizm ponad wszystko.
Taka postawa to kompletna porażka, i dyskwalifikacja siebie jako przedstawiciela cywilizacji europejskiej, cywilizacji białego człowieka. To dobre dla Azjatów, otumanionych spirytualizmem i totalnym poddaniem woli jakiemuś imperatywowi, który evolianie nazywają thradhycją itp. Wyłączenie myślenia, bo myślenie boli. Oto moralność niewolników.
Na tym forum RBI są niezłe gagatki. Np. jeden o srogim imieniu Mścisław, zarzuca mi, oprócz zdrady ideałów neopogaństwa, że zmieniam poglądy wraz czytanymi książkami. Haha! No tak, bo przecież książek się nie czyta - bo tylko żydzi czytają! Mówiąc językiem neopoganina, nie po to bogowie dali mi rozum, bym go nie używał i nie rozwijał. Trzymanie się jak pokurcz wciąż tych samych zabobonów, to zaiste godna polecenia postawa, nie ma co.
Tak to boli osoby o mentalności podludzkiej, że te wszystkie brednie, jakimi wypełniały sobie głowy przez tyle lat, można obalić za pomocą prostej logiki. Te uświęcone tradycją zabobony nieróżniące się niczym od biblijnych, myślący racjonalny człowiek odrzuca jednym ciachnięciem brzytwy Ockhama.
Tak to jest, gdy miesza się z jednej strony religię, a z drugiej dorabia się filozofię. Sprzeczności się nie pogodzi, więc cierpi na tym rozsądek.
Na koniec poglądy polityczno-ekonomiczne neopogan.
Właściwie z jednym chlubnym wyjątkiem, kolegi Welomira ze Słowiańskiej Wiary, neopoganie - jak większość Polaków - ma poglądy socjalistyczne. Oprócz zdeklarowanych narodowych-socjalistów z Nacjonalistycznego Stowarzyszenia "Zadruga", którzy pozostają jedynie marginesem, większość neopogan to mniejsi lub więksi umiarkowani socjaliści, którzy, z powodu ignorancji ekonomicznej, mają typowe antykapitalistyczne uprzedzenia. Pamiętam jeden stary artykuł niejakiego Darnoka z Niklota, sprzeciwiającego się niefinansowaniu tzw. sztuki przez państwo, bo inaczej to sztuka upadnie. Znamienne to dla całego środowiska. Państwo jest dobrym wujkiem, co ma dawać każdemu, i w ogóle wspólnota narodowa ponad wszystko. Co mądrzejsi sprzeciwiają się socjalowi i egalitaryzmowi narzucanemu przez instytucje państwowe - ale już np. taki slogan jak ochrona dziedzictwa kulturalnego, tudzież strategicznych gałęzi przemysłu, popierają z całych sił. I oczywiście po co czytać, po co dokształcać się z ekonomii politycznej czy filozofii. Za całe zło świata przecież wiadomo, że winny jest kapitalizm i kościół. Żydzi i kler.
Filozoficznie religia etniczna o tendencjach totalizujących, a wolność osobista - są nie do pogodzenia. Jest to oczywiste dla każdego, kto choćby czytał "Etykę wolności" Rothbarda czy książki Ayn Rand. Sztuczna, wydumana religia Słowian, którą sobie stworzyli neopoganie, bez solidnych podstaw filozoficznych, opierająca się wyłącznie na samoidentyfikacji etnicznej (też sztucznej, o czym za moment) i rekonstrukcji lepszej lub gorszej dawnych rytów, może być co najwyżej sposobem spędzania wolnego czasu, ale ciężko o pełne zintegrowanie sprzecznych i niepasujących elementów w jedną wykładnie myślową. Z jednej strony mamy przywiązanie do formy rytuału (też, lepiej lub gorzej odtworzonego), co ma znaczenie z punktu widzenia wierności historycznej, ale religia ma odpowiadać problemom teraźniejszości, a nie trzymać się ślepo form sprzed 1000 lat, których człowiek współczesny i tak nie rozumie w pełni. Z drugiej strony mamy treści, które powinny w jakiś sposób zainspirować współczesnych wyznawców zgodnie z intencjami. Do czego może zainspirować neopoganina zostawianie chleba w lesie? Do marnowania jedzenia? Do gadania z drzewami? Do walki z wycinaniem lasów pod autostradę? Filozoficznie jest to najgorsza z możliwych antyrozumowa i antycywilizacyjna reakcja, resentyment wynikający z braku sensu życia, typowy dla postmodernistycznego świata, jeden z wielu, i wcale nie rokujący mu dobrze.
Neopoganizm w tej formie nie może odpowiedzieć na wyzwania i problemy współczesności, ponieważ sam jest częścią problemu - jako owoc buntu przeciw rozumowi i przeciw cywilizacji opartej na rozumie, cywilizacji przemysłowo-kapitalistycznej, wzmaga jedynie ferment rozpadu. Pomimo pewnych elementów antyegalitarnych (które miał też i nazizm), jest w istocie nurtem lewicowego resentymentu. To nie osoba ludzka leży w centrum antropologii neopogaństwa - lecz kolektyw: plemię, etnos, wydumany naród słowiański mający jakieś obowiązki, kosmiczną powinność. Gdzie tu miejsce na samodzielne myślenie, refleksję, autonomiczną wolę i wolność? Kiepsko, nie ma.
Stąd właśnie taka, a nie inna reakcja zakompleksionych lewaków z forum Rodzimowierczego Biuletynu Informacyjnego.
Na razie tyle. Temat może wróci w przyszłości.
Sława!

Prof. Orłowski [5 minut nienawiści]

Audycja z dn. 24 maja 2011 roku.
Dziś celem, na który skierujemy naszą rozżarzoną sztabę żelaza będzie popularny prof. Witold Orłowski.
Na portalu newsowym korwin-mikke.pl uderzyła nas niedawno taka wiadomość.
Otóż prof. Orłowski twierdzi że "zakaz zadłużania się jest niemożliwy", i w ogóle jeśli rząd wprowadzi cięcia, to kraj wpadnie w 'gigantyczną depresję'.
Brak słów, prawda? Doskonale skomentował to pan LogikLogik, znany z ciętego języka radykalny wolnościowiec:
"Kiedy wreszcie odbierze się DEBILOM tytuły profesorskie !!!???

Jak można opowiadać publicznie takie DEBILIZMY, że dalsze okradanie nas jest dla nas dobre, bo jak nas złodzieje przestaną okradać, to będzie "recesja" !!!???

Za coś takiego to należałoby pociągać tych oszustów politycznych do odpowiedzialności karnej !!! "

W rzeczy samej.
A teraz parę słów do Orłowskiego, tej tępej keynesistowskiej krowy.
Przypomnę ci, palancie, że tacy jak ty, keynesistowscy pseudoekonomiści, w roku 1945 w USA też straszyli, że jak skończą się działania wojenne, i rząd przestanie wydawać pieniądze podatników na wojnę, to będzie gigantyczna recesja. I co? I w 46 wydatki rządu federalnego obcięto o 2/3, nie było żadnej recesji, a gospodarka odciążona od wydatków na wojnę weszła w fazę wielkiego rozkwitu, przy czym oczywiście była to zasługa wyłącznie sektora prywatnego.
Orłowski i cała reszta tej bandy która z ekonomii zrobiła kolejne narzędzie propagandy na rzecz rządu totalnego, chyba naprawdę wierzą, że wydatki rządowe mają pozytywny wpływ na rozwój gospodarczy, bo z keynesistowskiego i całkowicie fałszywego równania wynika że dochód narodowy rośnie, jak wydatki rządowe rosną. Więc jak się je obetnie, no to przecież z równania wynika, że dochód spadnie - bingo, recesja. Recesję to masz w mózgu, melepeto. Abstrakcyjne pojęcie wzrostu PKB, będącego masturbacyjną fantazją rządowego planisty czy statystyka, nie mówi nic o gospodarce. Ale żeby to zrozumieć, to trzeba poczytać klasyków ekonomii - Misesa i Hayeka, i zapoznać się z austriacką teorią kapitału, jak i przyjąć podstawowy sposób patrzenia na gospodarkę - wychodzący od pojedynczego działającego człowieka, a nie oparty na agregatach, jak w keynesistowskiej hochsztaplerii.
A co do kwestii recesji, to przypomnę ci, knypie, że recesja jest nieuchronną i zdrową reakcją rynku na zniekształcenia w strukturze produkcji, wywołane wcześniejszą interwencją rządową, przede wszystkim na rynku kredytowym. Więc nawet gdyby faktycznie groziła nam recesja po obcięciu wydatków rządu, to próba przeciwdziałania jej za wszelką cenę, czy to dalszą interwencją rządu, czy manipulacją stopą procentową - jest grzechem śmiertelnym na gospodarce, i spowoduje jedynie odwleczenie nieuchronnego kryzysu, który i tak w końcu uderzy - tyle, że jeszcze mocniej; gdyż rynek będzie musiał zlikwidować i naprawić jeszcze więcej nagromadzonych błędów inwestycyjnych i błędnie zalokowanego kapitału.
Wydatki rządowe, to właśnie to - marnotrawstwo kapitału, który nie wędruje do najbardziej pilnych zastosowań, jakich życzą sobie konsumenci - lecz jest kierowany przez widzimisię urzędasów i polityków, by realizować tak kretyńskie pomysły, jak np. budowa stadionu narodowego, orlików, dotowanie nierentownych kopalń itd. A ten kapitał - to tak naprawdę to, co my sobie odejmujemy od ust i staramy się oszczędzić na później, by potem mieć więcej. A oni, przy współudziale takich skurwieli jak prof. Orłowski, marnują nasze oszczędności i przeżerają je.
Za rozbój oraz współudział w zorganizowanym rabunku karą jest więzienie.
Zawsze te wasze stadiony możemy przerobić na obozy pracy dla was. Ale mam też inną propozycję:...