sobota, 24 maja 2014

Dewaluacja, deprecjacja, strefa euro, dług publiczny

audycja z dn. 22 maja 2014
Zanim nastanie grobowa cisza wyborcza, chciałem jeszcze skomentować pewne kontrowersyjne kwestie podnoszone przez niektórych kandydatów na europarlamentarzystów, dotyczące waluty euro a złotówki.
Na pierwszy ogień idzie Adam Bielan z Polski Razem.
Podczas debaty na ringu w kieleckiej Galerii Korona 26 kwietnia Bielan twierdził, że dzięki temu, iż mieliśmy złotówkę a nie euro, Polska uniknęła recesji, bo "zdewaluowaliśmy" złotówkę (posłuchajmy jego autentycznej wypowiedzi). Otóż jest to bzdura. Narodowy Bank Polski nie powziął żadnych działań dewaluacyjnych, a więc nie dodrukował złotówki, nie sprzedał jej za euro, ani nic z tych rzeczy - bo to właśnie oznacza dewaluacja, polecam posłuchać audycji Radia Żelaza pt. "Mit zbyt mocnego franka". Kurs złotówki spadł w stosunku do euro i dolara, owszem, ale odpowiadały za to siły rynkowe. Była to deprecjacja, a nie dewaluacja. Inwestorzy zagraniczni wycofali kapitał z Polski, pozbyli się papierów denominowanych w złotówce, i dlatego kurs złotówki obniżył się. Czy dzięki temu uniknęliśmy recesji? I tak, i nie. Co to znaczy, że złotówka osłabła na międzynarodowym rynku walutowym? Ano to, że godzina pracy Polaka stała się mniej warta i mniej dóbr i usług zagranicznych jest w stanie za nią kupić. Trudno nazwać to dobrymi wieściami. Adam Bielan, przyciśnięty przez Dawida Lewickiego w ostatniej debacie w Kielcach wypluł z siebie, że dzięki temu zachowane zostały miejsca pracy. Miejsca pracy celem gospodarki. A przecież, jak wiemy, celem gospodarki nie jest eksport i miejsca pracy, tylko import i likwidacja miejsc pracy. Czyli to, by za godzinę swojej pracy Polak mógł kupić tyle, ile wcześniej kupował za 2, 3 czy 4 godziny swojego tyrania! To jest właśnie rosnący dobrobyt, a nie ciągle wydłużające się godziny mniej produktywnej pracy - a to właśnie wywołuje słabnący kurs własnej waluty.
Ale wróćmy do tezy, że tylko własna waluta pozwoliła uniknąć recesji. Otóż jest to kwestia znacznie bardziej skomplikowana. Dlaczego w ogóle recesja w strefie euro? Był to, i jest to głównie kryzys zbyt rozdętego sektora publicznego i zbyt rozdętego długu publicznego w krajach intelektualnej i gospodarczej biedy, jakimi bez wątpienia są śródziemnomorskie kurwidołki, czyli PIGS+Irlandia. Finansowały swoje rosnące wydatki publiczne emisją obligacji po zaniżonych stopach ustalonych przez Europejski Bank Centralny, korzystając z tego, że są w strefie euro i ryzyko kredytowe zeksternalizują na całą strefę euro, czyli  tak na prawdę na kraje oszczędne: Niemcy, Holandię, Luksemburg, Finlandię. Sektor publiczny nie produkuje niczego wartościowego, o czym wie każdy mający pojęcie o ekonomii. Generuje tylko gigantyczne koszty, zarówno bieżącego funkcjonowania, jak i obietnic przyszłych świadczeń. W dodatku zachodzi efekt wypychania, czyli wydatki publiczne wypychają produktywne wydatki prywatne, a więc prywatnych firm na inwestycje, przynoszące wyższą produktywność w przyszłości. Rezultatem jest gospodarcza zapaść, inflacja i niespłacony dług - po jakimś czasie takiego beztroskiego wydawania cudzych pieniędzy, i do tego doszło w krajach PIGS, czyli m.in. w Grecji.
Co się dzieje, jak uderza recesja? nie da się utrzymać dotychczasowo tak wysokich płac, jak i cen. One muszą spaść, a konkretnie musi się zmienić relacja płac, kosztów i cen w gospodarce do takiego stanu, jaki odpowiada aktualnie uczestnikom rynku. Rozdęte koszty sektora publicznego muszą zostać zredukowane. Spaść muszą płace w każdej branży, wcześniej sztucznie rozbudowanej tanim kredytem. Kredytobiorcy, nie mogący spłacić zobowiązań, muszą ogłosić bankructwo, a wierzyciele starać się upłynnić masę upadłościową. Ceny wcześniej rozdętych dóbr i aktywów, czyli np. nieruchomości, muszą spaść do realnych rynkowych poziomów. A więc po prostu deflacja - zarówno wyrażona nominalnie w spadającym poziomie cen, jak i w podaży pieniądza, którego pokryciem były zbyt liczne i zbyt tanie kredyty, których teraz nie da się spłacić. Recesja jest nieunikniona i potrzebna, by zrestrukturyzować chorą gospodarkę.
Dlaczego więc tacy ludzie, jak Adam Bielan, czy inni przeciwni strefie euro mówią, że mając własną walutę, uniknęliśmy recesji? Otóż gdyby Grecja miała własną walutę, to jej bank centralny mógłby dodrukować pieniądz, czyli zdewaluować drachmę w stosunku do euro, dolara i innych światowych walut, tym samym unikając potrzeby restrukturyzacji gospodarki poprzez cięcia wydatków i spadek poziomu cen i płac, jak i deregulację - bo grecka gospodarka jest wyjątkowo przeregulowana, podobnie jak polska. Owszem, Grecy nie byliby w stanie importować z zagranicy tyle, co wcześniej, ale w kraju z cenami nic by się nie działo, płace nadal byłyby nominalnie astronomiczne, i nie istniałaby potrzeba redukcji etatów. Kredyty nadal mogłyby być udzielane po niskich stopach, skoro bank centralny zasilałby w płynność banki własną walutą. Natomiast ceny greckich dóbr na rynkach zagranicznych dzięki deprecjacji waluty byłyby niskie, a więc eksport wzmógłby się, poprawiając bilans płatniczy, i zachowując miejsca pracy...
W strefie euro takie zamiecenie problemów pod dywan nie jest możliwe. Oznacza to, że kraje strefy euro, które zachowywały się nierozważnie - choć tak naprawdę w dyktaturze banku centralnego trudno ocenić, kiedy i czy nie stać danego podmiotu na nadmierne zadłużenie! - poniosły tego konsekwencje i muszą odchudzić drastycznie swoje państwa. Jest to dobre i wyjdzie na jeszcze lepsze tym krajom. W Estonii na przykład już wyszło.
Tymczasem Polska nie została zmuszona do restrukturyzacji, nadal może się zadłużać po uszy, bezrobocie nie wzrosło, ale naród zbiedniał. Konsekwencje w przyszłości będą jeszcze gorsze z powodu zaniedbanych reform. Sytuacja nie jest aż tak tragiczna jak w Grecji dzięki odblokowaniu zawodów w pakiecie Gowina, natomiast całość poronionych inwestycji w związku z Euro 2012, które są tylko kamieniem u szyi gospodarki, przyniesie szkodliwe konsekwencje już wkrótce, gdy rynki finansowe jednak stwierdzą, że Polsce nie można dłużej pożyczać bez strachu o regulowanie zobowiązań. Prezesem NBP jest Marek Belka, człowiek, który wprowadził podatek od oszczędzania za rządów SLD, człowiek, który raczej nie jest typem jastrzębia jak Balcerowicz, tylko w stymulacji monetarnej widzi zbawienie kulejącej gospodarki, co widać po poziomie zarówno stóp procentowych, jak i rezerwy obowiązkowej, na poziomie 3,5%, najniżej w historii.

Wróćmy do kwestii euro. Przeciwko wprowadzeniu Polski do strefy euro oprócz Polski Razem jest też np. Kongres Nowej Prawicy, partia autentycznie wolnorynkowa. Niestety argumenty wysuwane przez jej kandydatów odnośnie tej kwestii są słabe merytorycznie. To nie wspólna ponadnarodowa waluta jest problemem, tylko centralne nią zarządzanie przez Europejski Bank Centralny, ustalający jeden poziom stóp procentowych i umożliwiający krajom o słabych gospodarkach zadłużać się po tych właśnie stopach, które nie odpowiadają realnym rynkowym stopom, jakie ustaliłyby się w tych krajach, gdyby pozwolono działać wolnemu rynkowi pieniądza i finansów. Przypomnijmy, że walutę euro wprowadziły takie kraje, jak Malta, Czarnogóra czy Kosowo, które przecież nie należą nawet do Unii Europejskiej. Euro jest po prostu obiegową walutą, w której reguluje się zobowiązania, i rządy tych krajów nie mają żadnej kontroli nad jego podażą. Czy w tych krajach szaleje straszliwa recesja? No nie. Natomiast nie grozi im już widmo dwucyfrowej inflacji, jaka targała Serbię przez całe lata 90te choćby. W Czarnogórze zresztą wcześniej walutą obiegową była marka niemiecka, prawdziwa twarda waluta sprzed czasów przyjęcia euro, i jak pokazuje Philipp Bagus w książce "Tragedia euro", to powinna była być waluta dla całej wspólnoty gospodarczej Europy, a nie wersja light, pożądana przez Francuzów, czyli euro, znacznie łatwiej manipulowalne przez pozostałe kraje Unii, niż narodowa marka Niemiec. Ale tak czy siak, profesorowie Huerta de Soto oraz Leszek Balcerowicz, mają rację, pisząc, że strefa euro jest substytutem standardu złota w tym sensie, że żaden kraj w niej się znajdujący nie może uciec się do starego XX-wiecznego rozwiązania i zdewaluować, zinflatować własnej waluty i poprawić bilans płatniczy czy zamieść problemy z deficytem i długiem pod dywan. Waluta niezależna od widzimisię władz krajowych zmusza je do dyscypliny fiskalnej, nawet przy ewidentnej porażce działań ECB przez ostatnią dekadę.
W czym więc problem, że kandydaci Nowej Prawicy, Polski Razem czy Ruchu Narodowego przywołują przykład Słowacji, która po przyjęciu euro się rzekomo słabo rozwija, czy jeszcze bardziej idiotyczny przykład Niemiec, do bólu przywoływany przez Korwina, że Niemcy z euro -2% wzrostu, itp. debilizm.
Otóż jeśli następuje recesja i konieczny jest spadek płac nominalnych, cen nominalnych i ogólnej struktury tych wskaźników do rynkowego poziomu, to im bardziej sztywne jest prawodawstwo dot. pracy, umów o pracę i możliwości decydowania przedsiębiorców o cenach; im bardziej sztywne kontrakty dot. zatrudnienia w sektorze publicznym - tym trudniej może nastąpić niezbędne dostosowanie w tych branżach. Im branża bardziej uzwiązkowiona, tym ciężej będzie pracodawcom wprowadzić niższe płace od zaraz, itd. Innymi słowy, urzędas mający umowę z długim okresem wypowiedzenia, okresem ochronnym, na jakąś astronomicznie wysoką płacę, a który nie wykonuje żadnej produktywnej roboty i jest tylko obciążeniem dla gospodarki i podatnika - nie mogąc być zwolnionym od razu, nie mogąc mieć obciętej płacy bez złamania umowy - staje się kłodą pod nogami reform. To samo z każdym pracownikiem uzwiązkowionego sektora, który musi zostać zrestrukturyzowany do nowej sytuacji gospodarczej, i trzeba mu obniżyć płacę albo zwolnić - a nie można, bo prawo tego właścicielowi firmy zabrania. To jest właśnie przyczyna przedłużających się recesji w krajach PIGS strefy euro. Ale nie jest to wina euro, tylko socjalizmu, etatyzmu i uzwiązkowienia tych gospodarek. Własna waluta, powtarzam do znudzenia, umożliwia tylko czary-mary, czyli stworzenie iluzji, że wszystko jest ok, bo świat na zewnątrz po deprecjacji waluty kupuje nasze towary i robotnicy mają pracę. Tylko, że po takiej deprecjacji praca jest warta o wiele mniej i poziom życia spada, a chora sytuacja gospodarcza, uzwiązkowienie i sztywne prawodawstwo pracy trwa nadal, aż do kolejnej recesji, która nieuchronnie w takich warunkach musi nadejść.
I to czeka w niedługim czasie Polskę.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Reakcja reakcji!

Audycja z dn. 26 września 2011 roku.
"Jeśli zapominamy, że być wolnym to poszukać sobie pana, któremu powinniśmy służyć, wówczas wolność nie jest niczym innym jak tylko absolutną szansą, że rozkazywać nam będzie pan najbardziej nikczemny."

Ten cytat z Mikołaja Davili może posłużyć za główną myśl tematu, jaki dziś poruszymy, a mianowicie karłów reakcji. Chodzi oczywiście o powstały niedawno portal pod tą nazwą, ponieważ samych karłów raczej powinno się określić mianem niziołków intelektu.
By jeszcze bardziej przybliżyć sposób myślenia tego środowiska, kolejny cytacik jednego z członków tej grupy na portalu fejsbuk:

"Wolność, to nie jest, ze skoro ja chcę, to ja będę. Wolność, to ja chcę, ale nie będę, bo wybrałem zasady. Wybacz, ale mi jest lepiej, kiedy mogę żyć jako zaufany pomocnik króla, jeśli tak chce moja ojczyzna. Życie to poświęcenie się. "

Jest to nic innego, tylko wyznanie biernego kryptogeja, nie inaczej. Życie to poświęcenie się - czyli życie, to ochocze wypięcie zadka, by skorzystać zeń mógł namaszczony władca lub chociaż jego namiestnik. Bo wolność to niewola. Oto w co wierzy karzeł reakcji.

Ok, pośmialiśmy się, teraz przejdźmy do meritum.
Środowiska młodocianych tzw. prawicowców, czy też reakcjonistów, jakkolwiek się nazywają, czy to xportal, rebelya, karły reakcji, balanga itd., łączy przede wszystkim mniej lub bardziej ukrywana nienawiść i pogarda wobec kapitalizmu i ustroju opartego o dobrowolną współpracę. Gdy ludzie dobrowolnie współpracują, handlują, wymieniają się usługami, w tym usługami seksualnymi, za pieniądze - to reakcjoniście otwiera się w kieszeni scyzoryk. Gdy ludzie dobrowolnie niwelują granice, znoszą wzajemnie żywione niegdyś uprzedzenia w celu handlu i pokojowej współpracy, jaką daje kapitalizm - to reakcjoniście skacze gula. Gdy ludzie dobrowolnie i spontanicznie tworzą dzięki tej współpracy ponadnarodową, uniwersalną kulturę mieszczańskiego kapitalizmu i konsumpcjonizmu, polegającą m.in. na globalnym delektowaniu się popularnymi filmami, literaturą i muzyką, uprawianiu sportu, posiadaniu hobby  i ogólnie afirmacji życia, jaką daje tylko dobrobyt, będący skutkiem wolności handlu i pokojowej współpracy - reakcjonista dostaje białej gorączki i zaczyna wściekle zapluwać się, bredząc coś o potrzebie ukrócenia tego bezeceństwa i materialistycznej pustki.
W tym celu oczywiście pragnie wprowadzić dyktaturę. Oświeconą, reakcyjną, pobożną dyktaturę, gdzie władza rzecz jasna pochodzi od boga - ojca wszechrzeczy. Podstawą teleologiczną takiego porządku ma być , uwaga, WŁADZA RODZICIELSKA. No bo jest przecież oczywistą oczywistością, że absolutna władza rodzicielska jest naturalna, odwieczna, i każda inna władza musi być rozwinięciem władzy rodzicielskiej. Ideałem staje się patriarchalny autorytaryzm, nie inaczej. Czyli człowiek nie ma już prawa do własnego życia, ponieważ staje się wiecznym dzieckiem na łasce pana - ojca narodu, który , niczym surowy tato, dogląda potomstwa, troszczy się o nie, jak trzeba, przyleje pasem, spoliczkuje, a jak się zasłuży, to pochwali i pogłaszcze po główce. Na osobiste szczęście miejsca tu nie ma - trzeba zadowolić surowego tatę.
Taka wizja, mająca swe korzenie w urazach psychicznych wczesnego dzieciństwa, gdzie faktycznie surowy tato lał pasem i wchodził dziecku do wanny, oraz stosował inne tortury psychiczne i fizyczne, jest charakterystyczna dla tzw. prawicowej, religijnej reakcji, nienawidzącej człowieka jako osoby niezależnej, silnej i odpowiedzialnej. Uszkodzony mózg prawicowca, pozbawiony zdolności rozumienia ciągu przyczynowo-skutkowego, wobec tego nie jest w stanie dostrzec np. niuansów ekonomii, a więc procesów ludzkiego działania społecznego - więc nie dziwi w takim wypadku, iż prawicowiec non stop wyraża pragnienia zaprowadzania dyktatorskich porządków wg swojej urojonej wizji. Nie bierze pod uwagę problemu, iż 1. to nie on będzie dyktatorem i zaprowadzane porządki nie będą mu wcale na rękę 2. nie da się kontrolować procesów kolektywnych, a więc dekrety i życzenia dyktatora są skazane na porażkę i nie stworzą idealnego reakcyjnego społeczeństwa.
Z pierwszym punktem większość prawicowych impotentów radzi sobie w ten sposób, jak autor cytatu o życiu w roli zaufanego pomocnika króla. Czyli lepiej być już niewolnikiem dyktatora, niż wolnym człowiekiem skazanym na łaskę kapitalistycznego liberalnego motłochu. Typowy niewolniczy atawizm.
Z drugim punktem jest już gorzej. Doświadczenia historyczne porażek wszelkich przepisów prohibicyjnych, jak i ustrojów nakazowo-rozdzielczych są niezwykle sugestywne, i nawet najbardziej fanatyczny masturbator utopijnych wizji musi wziąść to pod uwagę. I tutaj wchodzi modna ostatnio doktryna ordo-liberalizmu. Rozumiany po prawicowemu, ordoliberalizm to po prostu taki niby gospodarczy leseferyzm, ale państwo kontroluje całe życie społeczne tak czy siak, niczym troskliwy ojciec - więc nic się w istocie nie zmienia. Proponuję na tę fasadę wolności używać bardziej swojskiej nazwy - ORMO-lyberalyzm. Po prostu, nad każdym konsumentem stoi w takim systemie ormo i kontroluje, czy przypadkiem nie przepulta on wypłaty na dziwki i koks. O tak! Nie wolno ćpać ani ciupciać, bo rodzina w wizji prawicowców ormo-lyberałów jest najważniejsza, a jak wiadomo, prostytucja niszczy rodzinę, nawet jeśli żona jest w łóżku oziębła i nie chce brać po same kule. Państwo to oczywiście sprawiedliwy choć surowy tato, i chce tylko dobrze. Więc nie wolno cieszyć się życiem, bo to egoistyczne i występne, trzeba troszczyć się o wspólnotę, o naszą wspólną wielką rodzinę, bo inaczej spadnie dzietność, i wymrzemy - a to będzie straszne, no straszne po prostu tak wymrzeć, zanim powróci na Ziemię Jezus Chrystus. Nie wierzysz w chrystusa? No to masz pecha stary - lepiej uwierz, bo inaczej nie damy pozwolenia na działalność gospodarczą i będziesz musiał zostać woźnym w kościele. Albo nawet tego ci zakażemy. Bo tak.
W ten sposób zakompleksione chłopczyki reakcyjne walczą z niegodziwościami liberalnego kapitalizmu którego nigdy nie było - ale co tam. Ich jednowymiarowa, niezwykle prymitywna wizja świata, motywowana nikczemnością graniczącą z szaleństwem, ograniczająca się do postrzegania człowieka jako narzędzia teologii politycznej, niczym nie różni się od marksistowskiej. Tym bardziej dziwi, iż knypy reakcji w swoim ignoranckim zacietrzewieniu twierdzą, że to my, humaniści, libertarianie, wąsko pojmujemy człowieka, rzekomo mechanistycznie. Nie, KAMIL, KURWA, NIE MY, bo żaden libertarianin inspirowany szkołą austriacką nie pojmuje człowieka jako homo economicus, którego można użyć jako narzędzia do zwiększenia zagregowanej dzietności narodu, tylko jako autonomiczną osobę, mającą swoje cele, pragnienia i przekonania, których nie zmieni się dekretem, ani widzimisię dyktatora, którego władzą knagę obrabiasz w myślach po nocach.
To wy, impotenci, prawicowe chłopaczkowe oszołomy, postrzegacie świat jednowymiarowo, z powodu młodego wieku, braku doświadczenia zawodowego a więc kontaktu z ludźmi, i braku oczytania w podstawowej literaturze z zakresu nauk społecznych, i chcecie tę jednowymiarową wizję narzucić całemu społeczeństwu, bo mierzi was inne zdanie, i inny przepis na szczęśliwość. I wy macie czelność nazywać nas aroganckimi, pełnymi pychy, bufonami? Żałosne.
My, w przeciwieństwie do faszystowskich wypierdków, którymi póki co jesteście, do czasu aż posmakujecie prawdziwego życia, nie snujemy totalitarnych wizji i przepisów na świat, a jedynie chcemy, by podludzie i pasożyty się od nas i naszych dążeń zwyczajnie odpierdoliły, przestały żerować na owocach naszej pracy, i stosować przymus i agresję, na którą obdarzyły się monopolem. Natomiast ktoś, kto twierdzi, że agresja jest czymś normalnym i stałym, bo świat wywiera agresję, chyba przespał ostatnie 20 lat swojego krótkiego życia, jak i przeoczył ostatnie 5000 lat rozwoju ludzkości. Czy Kamil, gdy idzie po bułki do sklepu, najpierw spuszcza wpierdol sklepikarzowi, zanim zażąda pieczywa? Zamiast zapłacić, wymierza mu ponownie kopa w brzuch i wychodząc, trzaska drzwiami, aż szyby lecą? Nie. Historia ludzkości, to historia dobrowolnej współpracy, wymiany, handlu, produkcji dla zysku i konsumpcji dla przyjemności. Wojny, rabunki, mordy - to drobne epizody, zaburzające tę pokojową historię, natomiast permanentna przemoc państwa przez większą jej część dotykała tylko najbliższe otoczenie samozwańczych władyków, podczas gdy cała reszta społeczeństwa żyła własnym życiem, mozolnie budując dobrobyt. I, pomimo ogromnej eksplozji państwowej przemocy w ciągu ostatnich 100 lat, nadal jednak nie zabijamy się nawzajem, ani nie rabujemy w celu ratowania własnych domowych budżetów, tylko opieramy nasze stosunki na dobrowolności. Więc gdy słyszę takiego Kamila, największego polskiego ormo-lyberała, że inicjacja agresji jest czymś stałym, i implicite, pożądanym i dobrym, byle stosował ją oświecony pobożny dyktator dbający o dzietność, to łapę się za głowę, a
MOJA NIENAWIŚĆ DO TYCH SKURWIAŁYCH STUDENCIKÓW-prawiczkowców ROŚNIE WYKŁADNICZO!!!

PłytaDlaPosła to porażka

Audycja z dn. 10 września 2011 roku.
Niedawno załoga KonteStacji wpadła na pomysł edukacji ekonomicznej posłów przyszłej kadencji, i zamierzają nagrać audiobooka z książki "Ekonomia i polityka" samego Ludwiga von Misesa. Jest to zbiór 6 wykładów, jakie największy ekonomista wszechczasów wygłosił w Argentynie w latach 50-tych, a których myśl przewodnią można zawrzeć w zdaniu "Co zrobić by państwo było bogate" - i tak też kontestatorzy zamierzają zatytułować tego audiobooka. Sądzą, że przekonywująca argumentacja Misesa za wolnością gospodarczą sprawi, iż polscy posłowie staną się bez wyjątku zwolennikami wolnego rynku. Nic bardziej błędnego!
Otóż posłowie wiedzą, że wolność gospodarcza prowadzi do dobrobytu, i mają też doradców, którzy im o tym mówią. Ale zupełnie nie leży w ich interesie, by tę wolność gospodarczą wprowadzić. A dlaczego? Ponieważ poseł jest tylko wykonawcą woli swojego wyborcy, a wyborca posła ma interes w tym, by wolności gospodarczej nie było. Wyborca ma interes w tym, by otrzymywać zasiłki, dotacje, subwencje, by istniały cła na jego produkty, by istniały regulacje trzymające konkurencję za pysk, by istniały wysokie podatki z tego samego powodu. Bo w "mętnej wodzie łowi się ryby". Poseł też ma jak najbardziej żywotny interes, by życie gospodarcze było jak najbardziej zagmatwane i zetatyzowane, ponieważ wówczas ma więcej władzy - i więcej przywilejów do obdarowywania wyborców. Poseł, który chciałby wprowadzać w życie rady Misesa, strzela sobie w stopę. Nie zostanie wybrany na kolejną kadencję. O nie.
To nie posłów trzeba edukować ekonomicznie.
Tej nauki potrzebują wyborcy.
Jeśli do świadomości wyborcy dotrze, że w dłuższym okresie wszelkie regulacje, cła, protekcja branży, dotacje - czy w przypadku indywidualnych osób - zasiłki, psują dobrobyt, i powodują, że dzieci i wnuki będą miały gorzej, to może powstrzyma się od popierania takiej polityki. Oczywiście by dojść do takich wniosków, potrzeba dwóch kroków logicznych, a większość osób jest w stanie wykonać tylko jeden, jak mawia Thomas Woods. I nadal mówimy o świadomych wyborcach.
Większość ludzi przecież głosuje zupełnie nieświadomie, i świadomości ekonomicznej nie ma i mieć nie może. Co może do nich przemówić? W dużej mierze, największą siłę oddziaływania ma kościół. A kościół w Polsce nigdy za wolnym rynkiem i wolnością w ogóle nie stał.
Więc może, zamiast tracić pieniądze - projekt wyceniono na 10 000 zł - na daremną edukację posłów audiobookiem, lepiej wyedukować księży i proboszczów? Znacznie poważniejsza, i znacznie droższa inicjatywa, ale przyniosłaby lepszy skutek. Ksiądz nie jest rozdarty konfliktem interesów, jak poseł, i głoszenie z ambony wolnorynkowych i antypaństwowych haseł mniej go kosztuje utraty poparcia, niż posła, który próbowałby wbrew wyborcom odebrać im siano. Najpierw trzeba odnieść zwycięstwo moralne nad zepsuciem, jakie powoduje socjalizm - by odnieść zwycięstwo polityczne i ekonomiczne. Jeśli większość obywateli prawdy moralne wynosi z kościoła - to kościół te prawdy musi głosić. Musi głosić moralną przewagę wolnego rynku nad etatyzmem!
I do tego nadaje się doskonale inna książka z wydawnictwa Fijor Publishing, a mianowicie "Kościół a wolny rynek" Thomasa Woodsa. Innej możliwości nie widzę.

Mit zbyt mocnego franka

Audycja z dn. 9 września 2011 roku.

Niedawno miał miejsce bardzo charakterystyczny dla dzisiejszej epoki incydent. Bank centralny Szwajcarii zainterweniował na rynku, i osłabił franka szwajcarskiego, ponieważ jego kurs względem euro i dolara (a także złotówki) uznał za ZBYT mocny, no po prostu. Zbyt duża siła nabywcza Szwajcarów zaniepokoiła władze banku centralnego, i postanowiły one złupić swoich współplemieńców, drukując kupę nowych franków i skupując za nie euro. Kurs poleciał na łeb, na szyję i wszyscy dookoła się cieszą jak dzieci. Analfabetyzm ekonomiczny dla nikogo nie jest powodem do wstydu, a zamach na oszczędności Szwajcarów - nikogo nie oburza.
W normalnym kraju, szef banku centralnego zostałby natychmiast rozstrzelany za sabotaż gospodarczy, zarząd banku wysłany na 20 lat robót przymusowych, bank centralny rozwiązany, a pieniądz pokryty w złocie. A nie, normalny kraj w ogóle nie miałby takich problemów, bo nie zszedłby z pokrycia w złocie - jak zrobiła Szwajcaria w roku 2000, tym samym z grupy krajów normalnych wychodząc.

Przyjrzyjmy się więc temu sztucznemu problemowi mocnego franka.
Frank niewątpliwie umocnił się w ostatnim roku z powodu nieufności do innych głównych walut świata, tj. dolara drukowanego na potęgę przez FED, i euro, drukowanego na potęgę przez ECB. Stąd odpływ kapitału denominowanego w dolarach i euro do strefy franka. Co w tym złego? Co złego w napływie kapitału? Że to niby spekulacja? Panie, cały rynek to spekulacja, i nikt od tego nie choruje. Od tego jest prywatna przedsiębiorczość, od szukania okazji. Cała filozofia interwencji walutowej jest sprzeczna z prywatną przedsiębiorczością, a więc milionami osób wpływającymi swoim działaniem na dynamicznie zmieniający się rynek, doprowadzając do względnej równowagi. Do równowagi właśnie, ponieważ spekulacja pomaga rynkowi znaleźć ten nowy punkt równowagi. Przeszkadzając spekulantom, a więc prywatnej przedsiębiorczości, również na rynku walutowym, rynek z równowagi wyprowadzamy, i konsekwencje zawsze są katastrofalne, o czym mogli się przekonać Brytyjczycy w latach 90tych, kiedy próbowano przeszkadzać Sorosowi.
Tak więc, zamiast pozwolić rynkowi działać, postawiono na inflację, i osłabienie franka. Dlaczego?
Zbyt mocny frank to kłopoty dla szwajcarskich eksporterów?
Ale od kiedy to celem gospodarki jest eksport? Od kiedy celem gospodarki jest wywożenie towarów z kraju? Jest to stary jak świat mit merkantylistów, jakoby dodatni bilans handlowy miał być raison d'etre gospodarki. Aż dziw, że ten kretynizm nadal jest powtarzany nie tylko na wykładach z makroekonomii, ale również w mediach i przewija się w działaniach polityków.
Otóż celem gospodarki jest konsumpcja, a więc import. Korwin powtarza to do znudzenia, i ja również. Eksportuje się tylko po to, by móc potem zaimportować i skonsumować więcej dóbr większej wartości, niż się wyeksportowało - inaczej nie doszłoby w ogóle do transakcji eksportu. Szwajcaria jest krajem małym, bez większych dóbr naturalnych, bez dużych areałów ziemi rolniczej - musi więc importować wszystkie dobra podstawowe, płody rolne, paliwa, surowce. Płaci za to dobrami wysoce przetworzonymi, osiągającymi wysokie ceny pod znanymi markami na całym świecie. Wolny handel z całym światem i podział pracy pozwolił Szwajcarii osiągnąć bardzo wysoki standard życia, mimo iż dawniej był to kraj bardzo biedny, z bardzo głupimi mieszkańcami - nawet w Polsce w XIX w. mówiło się o tępakach pogardliwie "szwajcarzy". Skutek braku morskiego powietrza, a więc jodu. Ale da się pomimo tego osiągnąć bogactwo? Da się. Wystarczy wolny rynek, kapitalizm, prywatna przedsiębiorczość.
Szwajcaria w całym świecie słynie z sektora bankowego, a więc import dóbr do niej równoważony jest również przypływem sporej ilości zagranicznego kapitału, lokowanego w bankach, a nie tylko eksportem dóbr przetworzonych. I właśnie umacnianie się franka tym jest spowodowane. I jest to naturalny proces.
Mocna waluta jest ATUTEM gospodarki danego kraju, więc każdy twierdzący, że waluta jest za mocna i trzeba ją osłabić siłową interwencją, jest oczywiście gospodarczym sabotażystą i należy go rozstrzelać, ponieważ postuluje ograbienie obywateli.
Krótka ilustracja.
Załóżmy że mamy dwa miasta - Warszawę i Kielce. Oba używają tej samej waluty - polskiego złotego. I teraz - w Warszawie pracownik średniego szczebla powiedzmy w sektorze handlu zarabia 3000 polskich złotych, a w Kielcach - 1500 zł, dwa razy mniej. Czyli siła nabywcza jego miesięcznego wynagrodzenia jest dwa razy słabsza, a warszawiak dysponuje dwa razy silniejszą "walutą". Czy to oznacza, że należy siłowo, przez interwencję, osłabić siłę nabywczą warszawiaka, by wspomóc jego EKSPORT? Byłby to kompletny idiotyzm ze stratą dla obu stron.
Mocny frank umożliwia szwajcarskiemu konsumentowi importować dobra za mniej godzin pracy, niż do tej pory, a więc zwiększa jego standard życia. Bezdyskusyjne, prawda? Pomaga też szwajcarskiemu przemysłowi zakupić czynniki produkcji, a więc paliwo, surowce, i żywność, która jako "paliwo" dla robotników, jest również tutaj dobrem kapitałowym, za niższą cenę - przez co dobra produkowane na eksport mogą być sprzedawane taniej na rynkach światowych! Mocny frank więc jak najbardziej pomaga również eksporterom, tym dobrym eksporterom. Mocna waluta jest dobra dla gospodarki.
Niemcy Zachodnie, odbudowując się po II WŚ dzięki wolnorynkowym reformom Ludwiga Erharda, miały bardzo stabilną walutę, Deutsch Markę, której wartości pilnował jak oka w głowie Bundesbank, ludzie nauczeni lekcjami hiperinflacji po I i po II WŚ. Gospodarka niemiecka odbudowała swoją przedwojenną produktywność, światową jakość przemysłu, niezrównaną przez inne kraje, i bardzo szybko Niemcy Zachodnie były znowu liderem w eksporcie produkcji przemysłowej na cały świat. Pomimo, a raczej również dzięki silnej marce niemieckiej. W niczym nie przeszkadzała jej siła eksporterom. Wręcz przeciwnie. Oszczędny naród niemiecki lokował sporą część swojego dochodu w bankach, co obniżało stopy procentowe bez ekspansji pustego kredytu, i dzięki temu gospodarce nigdy nie brakowało kapitału dla inwestycji powiększających produktywność gospodarki i opłacalność eksportu, a standard życia rósł z roku na rok. Pomimo przegranej wojny i zrujnowania kraju, Niemcy w moment prześcignęły socjalistyczne molochy - Wlk. Brytanię i Francję, chorego człowieka Europy.
Ta właśnie siła niemieckiej marki i niemieckiej gospodarki były powodem, dla którego Francja - kraj, który nie powinien istnieć, forsowała tak zaciekle projekt Unii Europejskiej i wspólnej europejskiej waluty niezależnej od Niemiec. Ale o tym więcej w książce Philippa Bagusa "Tragedia euro".
Morał jest taki - waluta musi być pozostawiona całkowicie wolnemu rynkowi, banki centralne muszą zniknąć, a przepisy o prawnym środku płatniczym zaorane. Wtedy wyłoni się standard kruszcowy pieniądza, który gwarantuje znacznie większą stabilność waluty i eliminuje inflację i cykle koniunkturalne. Jednak po ostatnich wydarzeniach widać, jak daleko jesteśmy od tego ideału, i jak bardzo nauka o pieniądzu musi być przypominana każdemu.

REBELYA.PL czyli 'jak to chcieliśmy być prawicowcami'

Audycja z dn. 9 września 2011 roku.

W przepastnych kazamatach Internetów, znajduje się forum REBELYA.PL
Jest to ukryte za parawanem niedostępności forum wściekle reakcjonistycznych prawicowców, czy raczej, wściekłych reakcjonistów, którym się wydaje, że są prawicowcami, a łączy ich namiętna miłość do papieża.
Parawan niedostępności, jako, że na forum nie można się w ludzki sposób zarejestrować, sprawia, iż często pojawiają się tam kąśliwe komentarze pod adresem kolegów z innych for, wyszydzanie, obśmiewanie i wiele innych przyjemności, na które zdobyć się może jedynie miłujący bliźnich katolik-papista.
Znany mi z forum frizona ryzykfizyk, wiedzie prym na rebelyi w atakowaniu mnie i mojego anarchokapitalizmu, racjonalizmu i ogólnego zajebizmu. M.in. boli go, że jako ateista, bronię (kiedy trzeba) tradycji katolickiej, a do tego jestem fanatycznym poganinem. Inny użytkownik, występujący również na facebooku jako Alfred Skunx, przyjął za afront moją niechęć wobec propagandowej publicystyki profesura Bartyzela, a jednocześnie męczy go, jakobym będąc anarchokapitalistą, popierał wizję faszystowskiego imperium europejskiego (WTF?). I tym podobne oskarżenia o sprzeczność i niekonsekwencję. Śmieszne zarzuty, nieprawdaż?
Ale najśmieszniejsze jest to, że wysuwają je ludzie, którym z jakichś niewyjaśnionych powodów nie przeszkadza milion sprzeczności i niekonsekwencji w Biblii - księdze kłamstw, jak ją trafnie określił Adam Darski podczas pamiętnego gdyńskiego recitalu. Oczywiście rebelyancki reakcjonista zaraz się obruszy, zapluje, i będzie twierdził, że nie rozumiem ponadczasowej mądrości boskiej i wcale to nie są sprzeczności, bla bla bla. Typowe pseudoprawicowe, mistyczne zapieranie się. MAMY CIĘ!
Cóż, jak to było? Zauważamy drzazgę w oku bliźniego, a w swoim nie widzimy belki? Naprawdę, te wszystkie pseudoprawicowe zbiegowiska mistyków, to zasługują na wspólne określenie - BANDA CHUJA. Nie różnią się niczym od sekt wierzących w Davida Icke'a, reptilionów, sekt ekofaszystowskich, prawoczłowieczych itd. No bo jak można inaczej traktować fanów profesura Bartyzela, twierdzącego, że władza Stalina też pochodzi od boga i masz milczeć i zginać kark? Tylko jako zwyczajnych masturbatorów, przecież nie jako poważnych ludzi.
Oczywiście reakcją na ten felieton będzie nazwanie mnie głupkiem, tudzież człowiekiem nikczemnym, albo coś równie wymyślnego. Próby merytorycznej dyskusji nie będzie, bo po co? Anarchokapitalizm jest zły, bo nie ma w nim władzy pochodzącej od boga; racjonalizm jest zły, bo nie ma wiary pochodzącej od boga; libertarianizm jest zły, bo księża nie mogą ruchać dzieci. A nie, zaraz, mogą. No to jest zły, bo mogą. Wszystko jest złe, by knypy z rebelyi mogły sobie ponarzekać i wzajemnie popałować się nad wyśnionym reakcyjnym pseudoprawicowym porządkiem feudalnym pod władzą papieża-jeżozwierza. Hej!

Jak uratować Podkarpackie? Co wolny rynek dałby ścianie wschodniej?

Audycja z dn. 7 września 2011 roku.
Tzw. polska ściana wschodnia, jak również województwo podkarpackie, a nawet świętokrzyskie - to najbiedniejsze regiony Polski, z najniższą średnią płacą, słabo rozwiniętym przemysłem, głównie pokomunistycznymi zakładami, i ubogą ludnością z poczuciem zupełnego braku perspektyw.
Dlaczego tak się dzieje?
Otóż, oczywiście, przyczyną biedy i ubóstwa oraz stagnacji gospodarczej, jest, jak zawsze - brak wolności gospodarczej i nadmierna władza państwa, niszcząca przedsiębiorczość, motywację i wysysająca ostatnie soki z człowieka, jak również jego pieniądze.
Stany Zjednoczone w XIX w. były znacznie biedniejsze, niż obecnie Podkarpacie czy Podlasie, nie dysponowały funduszami unijnymi, a w krótkim czasie stały się przemysłowym sercem globu. Szwajcaria była znacznie biedniejsza, a jest najbogatszym krajem Europy.
Recepta ekonomisty jest prosta. Chcecie uratować Podkarpacie i polską ścianę wschodnią? Wprowadźcie wolny rynek, nie ma przeproś kapitalizm - i zlikwidujcie wszelką władzę państwa nad gospodarką. Co wtedy zajdzie, co spowoduje, że w krótkim czasie najbiedniejsze rejony Polski zaczną się w szybkim tempie bogacić?

Po pierwsze, przedsiębiorcy, inwestorzy i kapitaliści z całego kraju, i z całego świata, będą mogli skorzystać z bardzo taniej siły roboczej, jaką dysponują te rejony. Obecnie, z powodu zasiłków oraz płacy minimalnej, ludzie z Podkarpackiego nie palą się do roboty, a nawet, jakby chcieli, to nikt ich nie może zatrudnić, bo płaca minimalna eliminuje ich z rynku. Bez tego idiotycznego przepisu, przemysł lokowałby się w biedniejszych rejonach, gdzie wymagania płacowe pracowników są niższe (oczywiście w sytuacji bez jakichkolwiek zasiłków), i wykorzystywał ten fakt do produkowania tanich towarów, mogących konkurować na rynkach światowych. Obecnie jest to niemożliwe, z powodów o jakich powiedziałem wcześniej, więc nikt nie inwestuje w biednych rejonach. A to właśnie inwestycje kapitałowe, krajowe i zagraniczne, są tam potrzebne jak nic innego! Dlaczego tyle fabryk międzynarodowych koncernów trafia do Czech czy Słowacji, zamiast do Podkarpackiego, leżącego rzut beretem? Właśnie dlatego, że u naszych południowych sąsiadów podatki są niższe, przepisy prostsze, a płaca minimalna niższa. Trzeba z tym skończyć. Zamiast pompować miliardy bezużytecznej unijnej pomocy w te rejony, co tylko konserwuje biedę i bezrobocie, oraz beznadziejność życia - należy otworzyć cały kraj na GLOBALNY KAPITALIZM. Tak, jak otwarte były Stany Zjednoczone w XIX w. Podkarpackie, Lubelskie, Podlaskie - stałyby się nowym pograniczem! Miliony pionierskich przedsiębiorców otwarłoby firmy, spłynąłby kapitał, a ludzie mieliby pracę, zamiast przejadać kolejny zasiłek czy unijną dotację. Niższe, niż w bogatych regionach, płace, przyciągnęłyby przemysł - bo w ten sposób z nędzy w historii ludzkości wyciągane były całe kraje, które nie miały niczego, czym mogłyby konkurować - oprócz ludzi chcących pracować za mniej, niż rozpuszczony i przyzwyczajony do wysokich płac proletariat w bogatych krajach.
I to jest jedyna szansa dla tych zapomnianych przez Boga i ludzi obszarów. Nic tak nie paraliżuje rozwoju gospodarczego, jak niemożliwość konkurowania płacą - czyli ceną pracy. Niskie koszty pracy, to tanie towary - czyli możliwość dalszego konkurowania ceną, tym razem również i rynkach międzynarodowych, co daje możliwość coraz tańszego importu dóbr zwiększających standard życia ludzi z biednych regionów. Dodatkowo, ludzie ci mają możliwość coraz bardziej zyskownego oszczędzania, uczą się że ciężka praca daje profity, a odkładanie pieniędzy daje w przyszłości jeszcze większą stopę życiową. To zwiększa ilość zgromadzonego kapitału, i dalszy rozwój lokalnej gospodarki, sektora usług i dalszego zwiększenia standardu życia.
W ten sposób w ciągu jednego pokolenia Podkarpacie, Świętokrzyskie i reszta Polski C podniosłyby się z kolan żebraka, i stały się faktycznie Centralnym Okręgiem Przemysłowym nie tylko Polski, ale i Europy.
Na przeszkodzie jednak nadal stoi państwo i jego armia biurokratycznych czerwii.
Nie karm czerwia.

Prof. Marian Noga [5 minut nienawiści]

Audycja z dn. 30 sierpnia 2011 roku.
Przeglądając dzisiaj portal money.pl, doznałem naprawdę solidnego szoku, trafiając na rozmowę z niejakim profesurem Marianem Nogą, niby ekonomistą, który otwarcie stwierdził, że dochody z lokat bankowych, jako "takie same dochody jak każde inne", powinny być nadal zbójecko opodatkowane, bo to nas przybliża do światowego standardu. I jeszcze miał czelność nazwać to gospodarką rynkową.
JA PIERDOLĘ!!!
Arogancja tego typu osób jest zadziwiająca. Nie dość, że płacimy jedne z najwyższych podatków w Europie (liczone w kwotach oddawanych państwu od naszych dochodów z pracy), to jeszcze ten już raz opodatkowany dochód krwiożercze pijawki opodatkowują po tym, gdy od ust sobie odejmując, powstrzymaliśmy się od konsumpcji i postanowiliśmy odłożyć na lokacie. Podwójny rabunek, to jedno.
Ale przede wszystkim, atak na oszczędzanie. Jest to znacznie poważniejszy problem.
Kurwa intelektualna, jaką bez wątpienia jest Marian Noga, nie mający najmniejszego pojęcia o tym, skąd bierze się bogactwo i rozwój gospodarczy (nie używam sformułowania "wzrost", bo gospodarka to nie roślina), nie jest w stanie zrozumieć, iż to oszczędności każdego z nas, skromne lokaty, są napędem całej gospodarki, bo to z tej naszej odroczonej konsumpcji w czasie wynagradzani są pracownicy zatrudnieni przy długoletnich inwestycjach podnoszących nasze standardy życiowe. Kara za oszczędzanie, jaką jest podatek od odsetek, oczywiście zmniejsza podaż oszczędności, a więc wolne zasoby w gospodarce, mogące iść na wynagrodzenie twórców nowych zaawansowanych metod produkcji. Realna gospodarka z tego powodu rozwija się znacznie wolniej, niż mogłaby przy braku podatku od odsetek - czy podatku dochodowego od wynagrodzeń z pracy, z drugiej strony. Kurewka Marian Noga nie rozumie za grosz, że podatek dochodowy to nie jest "światowy standard" ani część "gospodarki rynkowej", tylko wynaturzenie i gigantyczna niesprawiedliwość, której przeciwny jest każdy poważny ekonomista.
Odkąd istnieją banki centralne, ustalające arbitralnie stopy procentowe przez manipulowanie podażą pieniądza, rozumienie ciągu przyczynowo-skutkowego odnośnie oszczędności i inwestycji zostało bardzo zamazane. Ekonomiści, którzy nigdy nie czytali Misesa i Hayeka, w ogóle nie rozumieją, że obniżanie stóp procentowych przez bank centralny i następująca wówczas ekspansja kredytowa nie są finansowane z większego wolumenu oszczędności społeczeństwa - tylko pustym pieniądzem bez pokrycia. Bez pokrycia w dobrach konsumpcyjnych, które zamiast odjąć sobie od ust - skonsumowaliśmy, bo wcale nie zamierzaliśmy oszczędzać przy tak niskich stopach i jeszcze podatku od odsetek. Wówczas pracownicy przy inwestycjach długoterminowych nie mogą być wynagrodzeni na tym samym poziomie, ponieważ ceny dóbr konsumpcyjnych, które zarówno oni jak i my konsumujemy, siłą rzeczy rosną. Nieuchronna inflacja cenowa, wywołana inflacją pustego pieniądza. I jest to oczywisty, doskonale opisany przez Szkołę Austriacką proces - którego nie rozumieją tzw. profesorowie ekonomii, a nawet nobliści, jak Paul Krugman, którzy gardłują za tym, by stopy procentowe były niemalże równe 0.
Kto wtedy będzie oszczędzał?
Pomieszanie pojęć i kompletny upadek zrozumienia zdroworozsądkowej ekonomii wynika z przyzwolenia na ingerencję państwa w gospodarkę. Odkąd państwo bawi się w tzw. inwestycje, to sektor prywatny w wyniku zjawiska crowding-out, przestaje inwestować, jak dawniej w konwencjonalne metody produkcji, i kapitał odpływa w kierunku spekulacji. Tani kredyt w pustym papierowym pieniądzu tylko dostarcza więcej paliwa, by napędzić kolejną bańkę spekulacyjną, podczas gdy społeczeństwo nie oszczędza, gdyż mu się to zwyczajnie nie opłaca; nie pracuje, tylko występuje po zasiłki i dotacje z Unii; od państwa oczekuje się, że ma prowadzić gospodarkę w odpowiednim kierunku i inwestować, ale przecież państwo nie ma własnych pieniędzy, tylko te, które zedrze siłą w podatkach; te, które bezprawnie pożyczy, zadłużając przyszłe pokolenia; i te, które stworzy z powietrza w banku centralnym. W dodatku, inwestować może tylko prywatny inwestor, a prowadzić gospodarkę w odpowiednim kierunku tylko prywatny przedsiębiorca, reagujący na życzenia konsumentów. Państwowy urzędnik nie jest w stanie zrobić ani tego, ani tego. Tzw. państwowe inwestycje, to czysta fikcja z punktu widzenia konsumenta - i wielki ciężar dla podatnika.
Szkoda, że Marian Noga o tym nawet nie wspomniał - ale należy przyjąć, że jako apologeta kurew i złodziei, nie ma pojęcia, jakie są przyczyny rozwoju gospodarczego, a jakie - upadku.